Edward Guziakiewicz
Hegemone. Myśląca planeta

J
est to mikropowieść SF, której akcja toczy się 2500 lat świetlnych od Słońca. Statek kosmiczny Demostenes, z dwudziestoczteroosobową załogą i czterystu kolonistami uśpionymi w hibernatorach, dociera do z pozoru gościnnej planety, przypominającej naszą Ziemię. Przybysze nadają jej nazwę Hegemone.
M
imo kłopotów z lądowaniem, udaje się pilotom posadzić Demostenesa na powierzchni. Eksplozja silników, do której dochodzi w wyniku zderzenia z tarczą ochronną Hegemone, uprzytamnia przybyłym, że na globie kryją się zagadkowi obcy, dysponujący wysoko rozwiniętą technologią. Akcja stopniowo się rozwija, by wreszcie postawić przybyłych przed trudnym wyborem. Zmierzyć się z tajemniczym kosmitą, bytującym w jądrze planety Hegemone i walczyć o prawo do kolonizacji, czy wracać na Ziemię?
T
en najnowszy utwór SF Edwarda Guziakiewicza jest oparty — m.in. — na motywach kosmogonii tahitańskiej i odwołuje się do wiary w boga Ta'aroę. Ów bóg nabiera w tym utworze niezwykłych kosmicznych rysów. Autor — ustami bohaterów — forsuje tezę, że za ewolucję organiczną na Ziemi i na Hegemone odpowiada genialny przybysz z innego wymiaru kosmosu.
Mikropowieść wyszła spod pióra autora w pierwszej połowie 2018 r.
Dostępne wydania
Zobacz serwis
Tubylcza piękność
Fragment mikropowieści «Hegemone. Myśląca planeta»
O
krążyliśmy cały ośrodek, nie odkrywając niczego, co mogłoby budzić niepokój. Dopiero gdy wróciliśmy, jeden z naszych goryli pojął, że coś przeoczyliśmy. Detektor Briana wykrył na podczerwieni nieodległy żywy obiekt, kryjący się w dżungli.
— Nieznana forma życia! — wyjaśnił przejęty. — Co to za stworzenie? Nie mamy tego w bazie. Chociaż nie. — Wahał się przez chwilę. — Niemożliwe, przypomina… człowieka — dodał z niepomiernym zdziwieniem.
Przyglądałem się z niedowierzaniem temu, co wyświetliło się mu na ekranie. Dwunożna istota stała w gąszczu, zapewne skrycie na nas filując. Ktoś nas podglądał jak nic.
— Zombie? — głośno się zastanowiłem. — Do diabła, wiedziałem, że nie będziemy tu sami. Zaczyna się. Spróbujmy podejść, może nie ucieknie.
Powoli zbliżyliśmy się do ściany lasu, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Domyślałem się, że moi kumple popuszczają ze strachu w gacie. Broń trzymali w pogotowiu, gotowi jej użyć. Gdyby toto, co tam się kryło, nagle wyskoczyło, mielibyśmy się z pyszna. Oczyma wyobraźni widziałem, jak złowroga bestia ginie w krzyżowym ogniu wystrzałów. Laura bojaźliwie została z tyłu, nie chcąc się narażać. Ulokowała się za moimi plecami.
Udzielił mi się nastrój niepewności. Nie wytrzymałem nerwowo i krzyknąłem, siląc się na gieroja:
— Hej, hej! Wyjdź do nas, poczwaro!
Przez chwilę nic się nie działo. Potem zaszeleściły zarośla i wstrzymaliśmy dech z wrażenia. W niby-bambusowym gąszczu nie chroniła się zarośnięta człekokształtna małpa, ani żadne inne zwierzę. Dżungla sprawiła nam miłą niespodziankę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zza zasłony liści wyłoniła się naga dziewczęca postać o ciemniejszej niż nasza pigmentacji skóry, jednak wystarczająco ludzka, byśmy mogli powściągnąć niezdrowe emocje. Nie musieliśmy się jej lękać.
— Ja cię pierniczę! — wyszeptał George. — To niemożliwe.
Tajemnicza dżaga pochodziła jak nic z wysp Polinezji. Skąd się tu wzięła? Młodziutka i zgrabna, trochę ustępowała nam wzrostem. Czarne włosy sięgały jej do połowy pleców. Jednak oczy nie zdradzały specjalnej inteligencji. A może mi się tylko tak wydawało. Coś ją do nas ciągnęło. Niepewnie uczyniła kilka kroków i zatrzymała się z dziecięcą ciekawością, zaaferowana nami, tym niemniej gotowa odwrócić się i uciec, gdyby któryś z nas chciał uczynić jej krzywdę. Jej biodra zdobił wąski pasek upleciony z włókien roślinnych. Niczego więcej nie miała na sobie, niczym biblijna Ewa w raju, lecz nie przejmowała się brakiem ubioru. Czyżby tu żyło prymitywne plemię, którego dotąd nie udało nam się odkryć?
Laura nadal chowała się za moimi plecami. Jako kobieta z Ziemi powinna była zdobyć się na przyjacielski gest, jednak zabrakło jej śmiałości i pewności siebie. Nie grzeszyła odwagą, co kłóciło się z jej zajęciem. Była przecież agentką ochrony.
— Masz coś do jedzenia? — z cicha zapytałem, prawie nie poruszając ustami. Nie przyszedł mi do głowy żaden plan. Działałem spontanicznie i improwizowałem.
Posłuchała brzuchomówcy. Sięgnęła do jednej z obszernych kieszeni i bez słowa podała mi tabliczkę słodkiej czekolady. Pokazałem specjał tubylczej młódce, odwinąłem folię i ze smakiem odgryzłem na rogu, klepiąc się z przyjemnością po brzuchu. Taa-akie dobre! Po czym zachęcająco wyciągnąłem przysmak w jej stronę.
— Chcesz gryza? — zawołałem jak dureń, licząc na to, że pojmie, o co mi chodzi. Kompromitowałem się jako poważny agent. Czy tak należało zachowywać się na nieznanej planecie?
O dziwo, moje demonstracyjne zachowanie odniosło skutek, chociaż nie powinno, a tubylcza piękność dała się skusić. Właściwie odczytała moje intencje. Uznała, że nie znalazła się w jaskini lwa. Pokonała opory i z niemal wrodzoną beztroską podeszła, zalotnie kołysząc biodrami. Nie przejmowała się wycelowaną w nią bronią. Pewnie nie wiedziała, do czego służy. Wzięła ode mnie czekoladę. Skosztowała, nie spuszczając ze mnie wzroku. Trudno, żeby jej nie smakowała. Kto nie lubił czekolady? Nie uciekła, czego mógłbym się spodziewać. „Rany, udało się!” — zachichotał w mojej głowie cichy głosik. — „I co dalej?”

Zmysłowa młódka stała przede mną, jakby na coś jeszcze czekając. Oblizała wargi. Przestąpiła z nogi na nogę. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Króciutką chwilę walczyłem z oczopląsem. Bez żenady prezentowała swe wdzięki, więc jej bliskość sprawiła, że jak sztubakowi zabrakło mi tchu. Z wrażenia bałem się poruszyć. Była cudownie zbudowana, przeurocza i zniewalająca. Niosła z sobą niepokojące zapachy dżungli. Obok takiej madonny nie przechodziło się obojętnie. A gdy już taką się ujrzało, długo nie umiało się o niej zapomnieć.
Jej ciemne oczy taksowały mnie z niesłabnącą uwagą. Wreszcie uśmiechnęła się i rzekła coś szybko w języku, którego nie rozumiałem. Czułem, że przecięła niepojęty dla mnie węzeł gordyjski.
— Do diabła! — syknąłem przez zęby. — Nie jesteśmy poliglotami. Co to za język? Macie tu translator?
Pokładowy mózgowiec przesłał nagranie na statek i błyskawicznie dostał odpowiedź. Obca dżaga była naprawdę Polinezyjką.
Oznajmił z niepomiernym zdziwieniem:
— Powiedziała: „Dobre. Ty mnie wziąć. Ja być twoja!”
Tyle samo wyczytałem z jej oczu. Nie zamierzała odejść. Poza tym jej gesty nie budziły już wątpliwości. Potraktowała mnie jak ziomka i w okamgnieniu stała się moją przyjaciółką. Doznałem olśnienia i pojąłem, że jakimś cudem dokonałem prymitywnej transakcji. Dostała mi się na własność urodziwa tubylcza dziewka. Za tabliczkę czekolady. Odważyłem się i delikatnie dotknąłem jej zmysłowej twarzy. Przeszył mnie natychmiast dreszcz pożądania. Napięcie spadło i chłopacy spuścili broń. Przestali w nią mierzyć.
George dostrzegł moją niepewną minę.
— Ciekawe, co powie na to Rosemary! — zażartował. Potrafił wbić mi szpilę. (...)