Edward Guziakiewicz
Winda czasu

K
osmos jest nieprzenikniony i nieogarniony, zadziwia swym ogromem, złożonością budowy i bogactwem zjawisk. Człowiek jest w nim nieledwie maleńką mrówką, nie będącą w stanie przebić się myślą przez sekrety odwiecznego Zegarmistrza świata, zazdrośnie strzegącego swych tajemnic. Pozostaje mu więc wyobraźnia...
Intryguje nas nie tylko to, jak powstał wszechświat i jak przebiegała jego trwająca miliony lat ewolucja, ale również to, czy obok gatunku Homo sapiens jest w nim miejsce dla innych istot rozumnych. A obok zapierających dech wypraw przez lodowate przestrzenie galaktyk i ich gromad, marzą nam się również nieprawdopodobne podróże w czasie.
N
a Ziemię trafia czwórka przybyszy z czarnej dziury, mieszczącej się gdzieś w centrum Galaktyki. W pierwszej kolejności są zmuszeni upodobnić się do przedstawicieli gatunku Homo sapiens, co udaje się im w sposób perfekcyjny. Dzięki zdolności do przemieszczania się w czasie, mogą jednocześnie penetrować różne epoki dziejów. Kiedy zaczyna się powieść, Ran gości w Rzymie Nerona, Festa w Paryżu Ludwika XIII, Erw w USA (lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku), a Olrom na terenach Afryki w okresie późnej jury lub wczesnej kredy.
P
rzybycie neogeneran na Ziemię nie pozostaje jednak bez echa, bowiem odkrywają ich obecność Ziemianie z odległej przyszłości. Ci zaś wciągają ich w nurt własnych spraw, z którymi sami nie umieją się uporać.
Dostępne wydania
Zobacz serwis
Tahiti
Fragment powieści «Winda czasu»
B
iały jacht miarowo się kołysał, łagodnie poddając się uderzeniom regularnie napływających fal, a rozleniwiony i ospały Andres wyciągnięty spoczywał na pokładzie, wystawiając do słońca mocno opalone ciało. Miał na sobie tylko ciasne slipy. Kapryśny los mu sprzyjał i szczęśliwym trafem znalazł się na samym środku rozległego Pacyfiku. I to w jakim miejscu? Na najbardziej czarownym skrawku lądu. Zgrabne długonogie laski i wspaniałe złote plaże warte były każdej ceny. A tym bardziej tu, na okrzyczanej Tahiti. Błądził apatycznie myślami po sąsiadującej z nią Moorea. Byłby patałachem, gdyby i tam nie wsadził nosa. Kosztował na tamtej wyspie odpowiednio przyrządzonych i podanych na przykrytym liśćmi tarua kamiennym stole najwspanialszych na świecie ananasów, owoców mango, papaja, awokado i guanabana. Z zatoki Vaiare jacyś szwedzcy turyści zabrali go na Le Belvédére, skąd roztaczał się wspaniały widok na dwie największe zatoki, Opunohu i Cooka, rozdzielone malowniczym szczytem Rotui. W głąb wyspy można było dostać się tylko jeepem ze względu na bardzo wyboiste i poprzecinane szerokimi strumieniami drogi. Mimo karkołomnej jazdy mógł podziwiać plantacje ananasów, kawy, niepospolicie piękne kwiaty, dorodne paprocie i soczystą zieleń stoków górskich. Czuł ten jedyny i niepowtarzalny zapach tropikalnej dżungli.
Stukot o lewą burtę, który wyrwał go z rozkosznego półsnu, powtórzył się po krótkiej chwili i chłopak wywnioskował, że powinien się podnieść i dla zwykłej przyzwoitości sprawdzić, co dzieje się w wodzie. Przecież to nie był jego jacht, więc musiał uważać. Ta luksusowa łajba była warta kupę szmalu. Przyszło mu do głowy, że trafił na zagubioną boję lub na deskę do surfingu. Ludzie wrzucali do wody byle co, nie martwiąc się o to, co się potem stanie. Jednego był pewny. W tym miejscu nie było koralowca.
— Kapitanie, rusz pan dupsko! — pogonił samego siebie.
Po przejściu przez wyłom w rafie okalającej Tahiti zakotwiczył jacht nieco na północ od morskiej trasy na Moorea, nie oddalając się wszakże zbytnio od wyspy, a wiejący z prędkością 16 węzłów pasat spychał go na pełne morze.
— Co tam?! — prychnął, przechylając się przez barierkę. — Nie biorę nikogo stopem...
To nie była boja, ani deska surfingowa. Unoszący się na wodzie przedmiot przypominał raczej dużą pękatą butlę, rodzaj antałka lub gąsiora na wino. Poprzedniego dnia nad portem Papeete przeszły dwa deszczowe szkwały, więc pewnie coś ze sobą przyniosły.
— Hę, ten Pacyfik to niezły śmietnik!

Przypadkowe znalezisko od razu pobudziło jego wyobraźnię. Skojarzył je sobie ze skarbami dawnych piratów, którzy na tych morzach z powodzeniem uprawiali swe znienawidzone przez żeglarzy rzemiosło. Migiem skoczył po ukrytą pod pokładem dużą siatkę na ryby, potem zanurzył ją ostrożnie w wodzie i przechylając się oburącz wyciągnął na jacht zdobycz.
— Frutti di mare? — półszepnął z nieskrywanym przejęciem. — Do diaska, ależ mam fart. Najpierw łódź, teraz to...
Delikatnie postawił butlę na pokładzie, obrywając z niej wodorosty i dziwiąc się, że wykonana z grubego szkła czasza wytrzymała lata konfrontacji z południowymi żywiołami. (...)