Rozdział drugi
Animator, świadek wiary
T
o takie ekscytujące słowo: animacja. W owianych nimbem tajemniczości studiach filmowych, w których powstają bajki dla dzieci, siedzący przy komputerach utalentowani graficy ożywiają rysowane postaci, wprawiając je w ruch i dodając im mowę. Animować, znaczy ożywiać. Baśniowi bohaterzy gawędzą ze sobą i przeżywają zabawne przygody, absorbując oglądających projekcję. Na oazach to słowo ma jednak głębszy wydźwięk. Chodzi na nich bowiem o życie nadprzyrodzone.
Nie każdy może zostać animatorem, a przed kandydatami do tej roli od samych początków istnienia ruchu stawia się konkretne wymagania. Przymierzający się do tej funkcji powinien mieć za sobą udany udział w wakacyjnych oazach kolejnych dwóch, a najlepiej trzech stopni, nie mówiąc o specjalnym kursie, zwanym kursem animatora. Jego umiejętności pogłębi aktywność w grupie apostolskiej przy kościele parafialnym po pierwszym i drugim stopniu oazy. Jednak to jeszcze nie wszystko. Obok wiedzy i doświadczenia oraz autentycznego zaangażowania apostolskiego, liczy się bowiem również cały wachlarz powszechnie cenionych predyspozycji psychicznych. Chodzi o śmiałość, łatwość w nawiązywaniu kontaktów, budzenie zaufania, o brak lęku przed odgrywaniem ról publicznych i zdecydowanym stawianiem wymagań — a przede wszystkim o to, co nazywa się umiejętnością integrowania grupy. Sprawdzają się w tej posłudze w głównej mierze ci, którzy odruchowo pociągają za sobą innych, spontanicznie skupiają ich wokół siebie i potrafią wzbudzić niekłamane zainteresowanie tym, czym się zajmują. Animatorem może być tylko osoba głęboko przeświadczona o niezaprzeczalnej wartości ideałów, które ukazuje Ruch Światło-Życie. A z uzdolnieniami przywódczymi muszą się wiązać wiedza religijna i oddanie Bogu.
Z powyższego wynika, że same zapędy do komenderowania i dowodzenia innymi, chociażby były one związane z najszczerszymi intencjami, nie wystarczą do prowadzenia grupy. Na oazie nie ma bowiem miejsca na przewrotną grę pozorów i na pachnące fałszem działania fasadowe, mające ukryć płytką wiarę i brak zaangażowania religijnego. Pełnienie roli animatora to nie gra w teatrze. Jeśli ktoś decyduje się na te szczytne obowiązki właściwie tylko dlatego, żeby zajmująco, w miarę tanio i raczej leniwie spędzić w atrakcyjnej miejscowości dwa skwarne wakacyjne tygodnie w towarzystwie swych przyjaciół, również animatorów na niby, efekty jego działalności ewangelizacyjnej będą nikłe. Odwołując się do symboliki biblijnej, można rzec, że przypomni kopcącą się świecę, która nie da blasku. Ci, którzy będą się w niego wpatrywać, nie ujrzą tego, po co przyjechali. Zamknięty na świat nadprzyrodzony i na ożywczą moc Ducha Świętego niby-animator nie będzie się niczym szczególnym różnić od świeckiego wychowawcy lub instruktora na koloniach letnich. Jest to zrozumiałe dla tych, którzy wpatrują się w starochrześcijański znak ΦΩΣ-ΖΩΗ i respektują jego wymowę. Zgodność tego, co się głosi (ΦΩΣ) z tym, czym się żyje (ΖΩΗ) ma tu bowiem fundamentalne znaczenie.
Swoiste ujawnianie się animatora ma już miejsce w pierwszym dniu pobytu w ośrodku rekolekcyjnym. Jeżeli zespół wychowawczy będzie pod każdym względem w porządku, należący do małej wspólnoty natychmiast odkryją, że postawiony przy nich animator jest nie tylko ich sympatycznym kompanem, lecz również niekłamanym i szczerym świadkiem Chrystusa. Uderzy ich jego osobiste zaangażowanie w sprawy Boże. Uzmysłowią sobie, że obcują z kimś, kto w medytacji i skupieniu modlitewnym odnajduje samego siebie. Pojmą, że Pismo święte jest najważniejszą księgą w jego życiu, że ten wertuje ją, a poddając się światłu Ducha Świętego szuka w niej dla natchnień dla siebie. To wszystko zmusi ich niewątpliwie do myślenia, a jeśli przyjechali na oazę pierwszego stopnia będzie mieć — w konsekwencji — widomy wpływ na ich pierwsze osobiste wybory. Idąc w jego ślady, wyrażą gotowość szczerego zaangażowania się w oazową przygodę z Bogiem i wspólnotą Kościoła. Świadectwo animatora ułatwi im odkrycie tego, że znaleźli się na oazie nie przypadkiem, ale z woli Boga, który pragnie ich dobra.
B
ez żywej modlitwy żadne nawet najlepiej przygotowane rekolekcje nie będą udane. Według tradycyjnego określenia, które przywołuje się w kazaniach i katechezie, jest ona oddechem życia chrześcijańskiego. Nie można być prawdziwym chrześcijaninem, jeżeli się ją bagatelizuje lub z niej rezygnuje. Oczywiście, fundamentem, na którym wznosi się gmach życia chrześcijańskiego, jest chrzest święty, a wraz z nim — inne sakramenty. Jednakże te wymagają zaangażowania. Kolejne dni życia winny być wypełnione godzinami obcowania z Bogiem. Porównanie do oddechu jest najzupełniej trafne. Stanie się ono jeszcze bardziej czytelne, jeżeli zostanie odniesione do opisu stworzenia człowieka z Księgi Rodzaju. Bóg Jahwe w ulepionego z gliny pierwszego mężczyznę tchnie „tchnienie życia”, a tym samym udziela mu jakby cząstki swego jestestwa. Żyjąc, człowiek więc niejako oddycha Bogiem. Brata się z Tym, który dał mu początek i jest jego zbawczym kresem. A kiedy zwraca się do Niego świadomie, a więc modląc się, staje się kimś nadzwyczaj Mu bliskim.
Modlitwa jest niewątpliwie potrzebna — zwłaszcza obecnie, w dobie zaawansowanej urbanizacji i industrializacji, gdyż człowiek, reprezentujący cywilizację techniczną, mieszkaniec „globalnej wioski”, zatracił naturalną więź z przyrodą, a poprzez to również — więź z Bogiem. Przyroda, z jej pięknem, wspaniale unaocznia majestat Stwórcy. Kontemplujący w pogodną noc wypełnione miliardami gwiazd czarne niebo ma świadomość tego, że Bóg jest niezwykle blisko — obecny w paśmie Drogi Mlecznej, w pokrytym wieczną zmarzliną masywie górskim, w głosach lasu, czy wreszcie w zapachu ogniska, do którego wrzucono gałązki jałowca. Psalmy eksponują więź z Bogiem, tworzoną na fundamencie afirmacji przyrody i jej żywiołów. Wspaniałe cedry Syjonu pobudzały pobożnego Izraelitę do szukania Boga. Autor Listu do Rzymian przypomina o tym, że przez obserwację przyrody można dojść do odkrycia istnienia Boga (por. Rz 1, 19-20). Na wspomnianym tekście biblijnym wspiera się — między innymi — dogmat wiary o możliwości naturalnego poznania Boga przez rzeczy stworzone.
Kto zatem z rozmysłem zatrzymuje się w obliczu piękna Tatr, Pienin, Beskidów, pól Mazowsza czy mazurskich jezior, kto oddycha chłodnym nocnym powietrzem, wpatrując się z zachwytem w gwiazdy, ten subtelnymi zmysłami duszy dotyka tego, co prawdziwie transcendentne. W obliczu Boga widzi lepiej siebie i weryfikuje zastane systemy wartości. Staje się kimś innym, bogatszym i pełniejszym. Uzyskuje równowagę wewnętrzną. A w rezultacie tego może życzliwie obdarowywać bliźnich tym, co sam zyskał. Miasto, z ogromem spraw i zadań, spycha wierzącego do roli drobnego kółka zębatego w złożonym mechanizmie i do roli pojedynczej mrówki, zagubionej w labiryncie korytarzy ruchliwego mrowiska. Nie ma on czasu na to, żeby się choć na chwilę zatrzymać i zastanowić w spokoju nad tym, co jest ważne, a co nie. Najczęściej też nie ma czasu w ogóle. Wierzący, zbyt zajęty sobą, aby szukać Boga, stawia pod znakiem zapytania nie tylko sens swego zaangażowania religijnego, ale również potrzebę istnienia Kościoła, który reprezentuje. Życie religijne jest sferą, która nie poddaje się żadnym sztucznym redukcjom. Kto zatem ogranicza czas, poświęcany Bogu, tłumacząc się wielością powinności i obowiązków, przestaje być — po prostu — żywą gałązką w winnym krzewie (por. J 15, 1 i nast.). Niebezpiecznie karleje i usycha. A w rezultacie — zgodnie z tym biblijnym obrazem — nadaje się do wrzucenia w ogień (por. Mt 3, 10).
Dramat współczesnej cywilizacji technicznej wiąże się z kryzysem modlitwy, o czym pisze wielu autorów chrześcijańskich. Widać to również w naszym kraju, w którym sprawy ekonomiczne przysłoniły wiele innych, prowadząc do negacji postaw modlitewnych. Wydaje się, że pieniądze są najważniejsze, a Bóg i Ewangelia — pozostają li tylko reliktami odchodzącej epoki. Nic jednak bardziej mylnego. Ucieczka w działanie, w pogoń za luksusami życia i za dobrobytem, jest faktycznie ucieczką przed Wszechmocnym. Adam dnia dzisiejszego przypomina owego biblijnego pierwszego mężczyznę, który skrył się przed nadchodzącym Bogiem, tłumacząc, że jest nagi. Przeraźliwa i gorsząca „nagość” nie wiąże się wszakże z brakiem odzienia, ale z brakiem dyspozycji duszy. Człowiek, który nie podtrzymuje więzi ze Stwórcą, próbując sobie układać życie „po swojemu”, według opacznych zasad, które niewiele mają wspólnego z chrześcijańską moralnością, a przede wszystkim z przykazaniem miłości bliźniego, zaczyna się lękać Boga — tak jak małe dziecko lęka się dorosłego, którego nigdy nie widziało. Wydaje mu się, że Wszechmocny mu zagraża. Próbuje też ominąć to zagrożenie, kwestionując możliwość istnienia Boga i asekuracyjnie deklarując ateizm.
A
nimator może być udanym kumplem i wspaniałym przyjacielem, może żywo reagować na każdą nawet najmniejszą krzywdę — jeżeli jednak nie umie się głęboko modlić, nie będzie naprawdę dobrze kierować zespołem. W tym niezwykłym wymiarze jego posługa wydaje się być najcenniejsza. Jeśli on sam jest skupiony i wyciszony wewnętrznie, inni także — poprzez niego — znajdą przypuszczalnie drogę do duchowego wyciszenia i ładu wewnętrznego. Służąc więc członkom swojej grupy rekolekcyjnej, nie może zapominać o tym, że musi znajdować czas na dłuższą osobistą modlitwę — na „Namiot spotkania”. Jego regularna praktyka jest w oazie bardzo ważna. „Mojżesz zaś wziął namiot i rozbił go za obozem, i nazwał go Namiotem Spotkania. (...) A Pan rozmawiał z Mojżeszem — wyjaśnia autor Księgi Wyjścia — twarzą w twarz, jak się rozmawia z przyjacielem” (33, 7. 11).
Współczesnym rozkrzyczanym nastolatkom podpowiada się niekiedy tytułem duszpasterskiej zachęty, że modlitwa ma w sobie coś z randki, czyli ze spotkania z bliską sercu dziewczyną czy podziwianym chłopakiem. Jest w tym z pozoru marginalnym lecz bardzo impresyjnym porównaniu wiele racji. Unaocznia ono — między innymi — że trwanie przed Bogiem pozostaje naprawdę czymś wyjątkowym. Osobie, którą się miłuje, nie liczy się bowiem czasu — i nie racjonuje się chwil, które jej się poświęca. Wiosenne spotkania chłopaka i dziewczyny prowadzą — siłą rzeczy — do narzeczeństwa i małżeństwa. Randki z Bogiem wiodą człowieka do wiecznego bytowania ze Stwórcą i do widzenia uszczęśliwiającego w niebie.