Rozdział szósty
N
a dziedzińcu przed pałacem arcykapłana paliły się małe ogniska. Niebo traciło czerń i stawało się szare. Przed świtem było chłodno, więc Szymon zdecydował się podejść do jednego z kręgów, by trochę się ogrzać. Odźwierna, która wpuściła go przez kutą bramę na prośbę Johanana, przychylnym wzrokiem obrzuciła jego skurczoną postać. W tych dniach nie brakowało w Jerozolimie pątników, a przecież nie wszystkich było stać na opłacenie noclegu. Ci ubożsi zadowalali się byle czym, choćby barłogiem w zaułku muru. Umiłowany uczeń siedział w kucki nieopodal, skryty między młodymi strażnikami. Znali go i nie zwracali na niego uwagi. Przysłużył się im, nosząc ciężkie toboły.
Jeden z tych, którzy byli w Ogrodzie Oliwnym na stoku wzgórza, rozpoznał wszakże Piotra. Nieufnie przyglądał się jego zmęczonej twarzy, na której znaczyły się doświadczenia ostatnich dni. Zerkał na jego dłonie, jakby w obawie, że pojawi się w nich znowu krótki miecz.
— Czy może i ty jesteś uczniem tego Człowieka? — ręka pytającego wskazywała pałac, do którego przyprowadzono pojmanego Nauczyciela.
Szymon jeszcze bardziej się skurczył i wydawało się, ze chce zapaść się pod ziemię. Udał zdziwienie, ale nie mógł zamaskować lęku. Wzruszył ramionami, grzebiąc patykiem w ognisku, w którym płonęły wysuszone wielbłądzie łajna.
— Nie jestem — rzucił nieco zadziornie. Atmosfera wokół paleniska zaczynała gęstnieć.
Tamten oddalił się, lecz zaraz powrócił. Prowadził z sobą odźwierną. Był już prawie pewny tego, że się nie myli. Przypomniał sobie, jak wyglądał Galilejczyk, który odciął ucho jego dalekiemu krewnemu, Malchosowi. Biedak już do końca życia miał być oszpecony. Leżał teraz z owiniętą głową, bowiem medyk arcykapłana udzielił mu niezbędnej pomocy.
— Tak, jesteś bez wątpienia jednym z nich — powiedział.
Szymon gwałtownie zaprzeczył. Jego obawy były może przesadzone, jednakże nikt nie mógł przewidzieć, czy po zatrzymaniu Jeszuy nie rozpocznie się nagonka na Jego uczniów i zwolenników, rozsianych po świętym mieście. On zaś był przecież — zgodnie ze słowami Nauczyciela — pierwszym z Dwunastu.
— Nie jestem Jego uczniem i nie znam Go...
Tamten obstawał przy swoim. Widział Malchosa i był świadom tego, jaka stała mu się krzywda. Ze skrytobójcami i nożownikami należało postępować surowo. Nie byli warci łaski.
— Ale pochodzisz z Galilei, mowa cię zdradza...
Szymon powoli się podniósł. Gotów był udowodnić, że nigdy nie słuchał Mistrza, ani Go nawet nie widział. Wyglądało na to, że chce pokazać, iż jest najwierniejszym sługą arcykapłana i gorliwym wyznawcą jego nauk. Napotkał jednak wzrok Johanana, który zbliżył się do ogniska, i poczuł gwałtowny skurcz w gardle. Najmłodszy z apostołów nie był tchórzem. Spojrzenie miał chłodne, czyste i karcące. Szymon przez moment miał wrażenie, że spogląda na niego sam Jeszua, smutno, z żalem i wyrzutem. Zaparł się Go, on, który miał w przyszłości sądzić dwanaście pokoleń Izraela, ba, sądzić też złych aniołów; on, który miał być skałą...
Kur piał długo i przeciągle. Szymon usiadł, przybity, kryjąc twarz w dłoniach. Ochrypły krzyk koguta wydał mu się kpiący. Pomyślał, że diabeł wstąpił w ptaka, by wyśmiać go i poniżyć. Z oczu popłynęły mu nagle łzy, a piersi rozdarło ciche łkanie.
TOPZ
erwał się z przestrachem z pościeli, nie mogąc złapać tchu i przez chwilę myślał, że się dusi. Był zlany potem i otaczała go czarna noc. Miał w ustach gorzki mydlany smak, jakby się napił wody z Morza Martwego. Widział przed sobą dziedziniec przy pałacu arcykapłana i czuł na sobie palący wzrok Johanana. Uzmysłowił sobie z bólem, że za kilka godzin Manuela opuści ten orientalny kraj, ze strzelającymi w niebo palmami na ulicach i że pewnie nigdy więcej jej nie ujrzy, tracąc na zawsze jedynego wiernego przyjaciela. Długo żegnali się późnym wieczorem i przytrzymała go, gdy był już w drzwiach. „Czy mi przepraszasz?” — szepnęła do niego, zaglądając mu błagalnie w oczy. „Czy mi przebaczasz?” — po chwili namysłu poprawił jej zabawnie niezgrabną polszczyznę. Na to słodkie pytanie nie musiał wcale odpowiadać, bo przecież nie mógł jej niczego zarzucić. Tyle dobrego dla niego uczyniła. Wpadli sobie w objęcia, tuląc się i całując. Nie mógł oderwać ust od jej gorących warg, pieścił jej odsłonięte ramiona i pachnące włosy. Osowiała i markotna, z niewymownym żalem asystowała mu wzrokiem, kiedy odchodził i znikał w windzie. Taką ją zapamiętał, stojącą w zielonych wymiętoszonych szortach i w za luźnej czerwonej półkoszulce. Nie, nie był Szymonem Skałą, który wyrzekł się Jezusa w panicznym lęku przed karą. Gorączkowo się zastanawiał, czy on sam kiedyś w przeszłości, w latach szkolnych, nie zachował się równie niecnie, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Nigdy nie kpił z wiary i z dogmatów, ani też nie utrzymywał tchórzliwie pod dyktando zadufanego dyrektora szkoły i kilku gnących się przed nim w ukłonach nauczycieli, że nie ma Boga. Tym zajmowali się inni uczniowie, słabsi intelektualnie i pewnie dlatego gorliwie podlizujący się szkolnej oligarchii. Podobno wątpili Polacy, biorący udział w powstaniu warszawskim i Żydzi w getcie, świadomi czekającej ich zagłady. Uspokoił się i osunął na poduszkę.
Do świtu było jeszcze daleko i zapalił nocną lampkę, żeby sprawdzić, która godzina. Spojrzał i jęknął niezadowolony. Nie nakręcał małego turystycznego budzika i ten towarzyszący mu wszędzie tykający cicho strażnik czasu z drobnymi literkami na tarczy — „a”, „i” i „m” — od kilku dni niezmiennie pokazywał pierwszą dwadzieścia jeden. To zegarmistrzowskie cacko można było tak ustawić, że przez całą noc terkotało regularnie co godzinę, co rusz budząc zaspanego właściciela. Nie wiedział, skąd się ten prześmieszny zegarek wziął w domu, zapewne matka dostała go w prezencie od pacjenta obcokrajowca. Zgłaszali się do niej różni tacy z kilku ambasad, więc z latami wyrobiła sobie kontakty. Gdyby nie to, nie mogliby liczyć w Tel Awiwie na dużą zniżkę w hotelu. Decydowały znajomości i układy. Zgasił lampkę i wyciągnął się z powrotem, zamykając oczy. Nie pojmował, co wywołało wytrącające go nagle ze snu wyrzuty sumienia. A może męczył się z powodu Gastona? Wrócił myślami do tego, co stało się tamtego pamiętnego ranka. Nie kiwnął nawet palcem, kiedy ładowali skutego kajdankami Afrykańczyka do samochodu policyjnego. Sterczał obojętny i apatyczny, podobnie jak inni przypadkowi gapie bezmyślnie się przyglądając darmowemu widowisku. Zaniepokoiło go, czy przypadkiem nie gardził skrycie Murzynem z powodu ciemnego koloru skóry i czy nie radował się w duchu, że tamten stał się pośmiewiskiem, ale odrzucił tę myśl jako niedorzeczną. Jednakże w barze, indagowany przez policjanta, plótł trzy po trzy i opowiadał banialuki, miast wziąć w obronę niewinnego studenta medycyny, a na rzeczowe pytania nie udzielał żadnych sensownych odpowiedzi.
Sen w końcu nadszedł, przerywając chaotyczny rachunek sumienia, wywołany nagłym i trudnym do wyjaśnienia poczuciem winy. W nerwowym półśnie widział jeszcze Gertrudę, lecz nie w pobudzających męską wyobraźnię skąpych damskich ciuszkach, ale w czarnym habicie zakonnym z dużym, zakrywającym głowę białym kornetem. Pobożnie klęczała w ciemnej krypcie, niby lochu lub grobowcu, między ciężkimi sarkofagami i surowymi kamiennymi mensami.
Obudziło go ciche lecz natarczywe pukanie do drzwi. Nieprzytomnie się zerwał, przecierając zaspane oczy. Powoli uwalniał się z objęć Morfeusza. Przygrzewało słońce i zanosiło się na upalny dzień. Potrząsnął budzikiem, jakby martwy przedmiot był winien tego, że mu się nie szczęści, a potem cisnął nim na zmiętą pościel i zwinięte w nogach prześcieradło.
— Zaraz wstaję! — krzyknął, gdyż pukanie się powtórzyło. Uzmysłowił sobie, że pewnie przespał porę śniadania, a zaraz potem przeszyła go dojmująca myśl, że słodkiej Manueli nie ma już w Izraelu. Przez krótką chwilę czuł się straszliwie samotny, jak zagubiony rozbitek na bezludnej wyspie, zaś serce odpowiedziało bolesnym skurczem.
Poczłapał do łazienki i skrył się pod prysznicem, chcąc przywrócić się do życia. Zimne strugi wody go orzeźwiły i mógł zacząć normalnie myśleć. Pucował się pachnącym różanym mydełkiem, które dostał w prezencie od Teresy. Czynił to z niejakim namaszczeniem, jakby ten zwyczajny zabieg higieniczny miał tego ranka wyjątkową moc magiczną i mógł go uwolnić od nadmiaru grzechów, które zwaliły się na niego ciemną nocą. Wiedział, że nie zdąży na wyprawę autokarową i że o tej porze chudy Arab niezawodnie już liczy wspinających się do klimatyzowanego wnętrza. Ali nigdy nie miał kompletu, bo turyści uwielbiali chadzać własnymi drogami — często się gdzieś zawieruszali, a z tego, co wyrabiali, zwykle się przed nim nie spowiadali, bo przecież nie musieli. Uporał się z myciem, ale nie chciało mu się wychylać spod prysznica. Strugi ciepłej wody spływały po jego skórze. Na pokrytej parą szklanej ściance namalował palcem zegar, pokazujący godzinę czwartą, a potem zaczął kreślić obok niego jakieś esy-floresy. Wreszcie wszystko starł, a wyżej szparko dorysował dwa śliczne serduszka. W końcu przypomniał sobie o leżącej w szafce tajemniczej brązowej kopercie i to go zmobilizowało, by zakończyć toaletę. Szybko się wytarł i wrócił do pokoju z ręcznikiem na szyi. Manuela zastrzegła sobie, że może ją otworzyć dopiero po jej wyjeździe. Niecierpliwie ją rozdarł, ciekawy zawartości.
— Coś takiego? — niepomiernie się zdziwił, wybałuszając oczy.
Ze środka gładko się wysunęły trzy nowiutkie banknoty studolarowe, a wraz z nimi maleńka żółta karteczka. „Nie będą już mi potrzebne, bo wracam. A Tobie się przydadzą. Napiszę. Całuję. M.”
TOPO
dziany w skrojony na miarę elegancki ciemny garnitur starszawy mężczyzna emanował siłą i niezwykłą pewnością siebie. Jego gęste kręcone włosy były tylko na skroniach przyprószone siwizną, a zaciśnięte usta zdradzały stanowczość i zdecydowanie. Miał w swej posturze coś z hollywoodzkiego aktora — i zaskoczony jego widokiem Paweł mimowolnie skojarzył go sobie z amerykańskimi filmami spod znaku ryczącego lwa, oglądanymi od czasu do czasu w kinach stolicy lub w telewizji. Potem usiłował go sobie wyobrazić w roli śpiewającego i grającego z charyzmą na trąbce legendarnego Louisa Armstronga. Gdyby nie to, że na jego twarzy rysowały się już liczne zmarszczki, mógłby od biedy uchodzić za starszego brata Gastona, wziąwszy pod uwagę uderzające podobieństwo. W rzeczywistości był jego ojcem.
— Les enfants ressemblent à leurs parents... — mruknął do siebie z niejakim zażenowaniem, widząc tych dwóch mężczyzn razem. Stali obok siebie z rękami w kieszeniach, wyraźnie uszczęśliwieni i wymieniający półgłosem jakieś uwagi. Szczupły Gaston bowiem znowu przebywał na wolności.
Energiczna i przedsiębiorcza dziewczyna z Polski już dawno wzięła sprawy w swoje ręce i może dlatego za grosz nie czuła respektu przed gościem zza Atlantyku. Złapała Pawła pod łokieć i zdecydowanie pchnęła go do przodu, przedstawiając go nowo przybyłemu. Jej chłopak nie umiał zwlec się z łóżka o właściwej porze — jak to zaraz wypaplała — wskutek czego do południa plątał się z pustym żołądkiem. To ona godzinę wcześniej cierpliwie stukała do jego drzwi.
Starszy pan przywitał się z Pawłem poważnie, prawie bez uśmiechu, z charakterystyczną amerykańską powściągliwością, ale mimo wszystko bardzo życzliwie. Ta dwójka młodych Słowian stała po jego stronie.
— La Pologne est très intéressante — powiedział, ujmując jego dłoń. Potem podał mu także rękę z lekka speszony Gaston. Znowu miał dyndający na szyi nieodłączny aparat fotograficzny.
Chłopak był zbity z tropu. Dziewczyna zdradziła mu na ucho, że monsieur Philippe Dupont jest znanym w USA i w Kanadzie przemysłowcem — i zapewne dlatego poczuł się onieśmielony. Zaleciało wielkim światem. Usiłował wziąć się w garść, skrycie sobie dowodząc, że bez względu na ilość zer na rachunku bankowym człowiek pozostaje zawsze tylko człowiekiem. Bowiem każdy z prochu powstał i w proch miał się obrócić.
— C’est vrai — anemicznie wydukał, jak uczeń podstawówki, mający za sobą dopiero pierwsze lekcje francuskiego i znający kilkanaście podstawowych słówek, nie licząc dwu czy trzech prostych zwrotów. — J’aime mon pays.
Nadal czuł się niezręcznie. Nie wiedział, co rzec sterczącemu obok studentowi, czy mu pogratulować wyjścia z aresztu, czy też obłudnie się zarzec, że wcale nie wierzył w jego winę, ale Anka nie zwracała na niego uwagi. Przypięła się do seniora jak do starego znajomego, perorując zawzięcie w języku żabojadów. Potem ponownie zwróciła się do Pawła, uznając, że powinna go wprowadzić w szczegóły zdarzeń, które ostatnio miały miejsce. Gdy izraelska policja zatrzymała Gastona, czarny biznesmen z Nowego Jorku momentalnie się zmobilizował, a wykorzystując swoje rozległe powiązania finansowe i polityczne, interweniował, gdzie tylko się dało. Telefonował ponoć nawet do Departamentu Obrony i do CIA. Zabiegi o uwolnienie Gastona okazały się jednak niepotrzebne, bowiem w międzyczasie policja izraelska sama doszła prawdziwych sprawców i naprawiła swój błąd. Aresztowanie okazało się fatalną w skutkach pomyłką, za którą młodego Murzyna przeproszono. W garażach, gdzie kupił nieszczęsny kabriolet, stały dwa z pozoru identyczne wozy. Ten, przeznaczony dla tropionego od długich miesięcy międzynarodowego gangu przemytników, przez niedopatrzenie trafił w ręce Afrykańczyka. Drugi wóz, tyle tylko, że bez ukrytej w nim heroiny, załadowano na statek, który miał wkrótce odpłynąć z portu pod banderą greckiego armatora. Właściciela garaży oraz kilku tam zatrudnionych przyskrzyniono.
— Ależ afera... — mruknął Paweł z podziwem, gdy tylko poskładał w głowie rozsypane elementy tej łamigłówki. — Prawie jak w najprawdziwszym w świecie filmie kryminalnym.
Przetarł zaspane jeszcze oczy, ukradkiem ziewnął na boku i pocieszył się myślą, że mimo tego iż wstał tego dnia lewą nogą nie jest z nim wcale tak źle. Nie musiał się już więcej czuć winny z powodu Murzyna i miał nadzieję, że w związku z tym ciut, ciut poprawi mu się humor. I na to się zanosiło.
Senior zamierzał uczcić tak pomyślne zakończenie sprawy, lecz zgodnie z sugestią Anki zdecydował, że najpierw należy zaczekać na marudera. Śpioch nadszedł, więc cała czwórka mogła przenieść się do restauracji. Zasiedli przy stoliku. Monsieur nie zapomniał, że Paweł nie jadł jeszcze śniadania i czyniąc honory pana domu w pierwszej kolejności polecił zamówić coś ekstra dla niego. Dla pozostałych przewidział deser i lody. Rozgadali się, snując plany na popołudnie. Rzucało się w oczy, że starszawy Amerykanin darzy Ankę nadzwyczajnym sentymentem. Nie opuściła przecież jego syna w trudnych chwilach, wsparła go i bezinteresownie pospieszyła mu z pomocą. A to się liczyło pod każdą szerokością geograficzną. Tamten zaproponował, że zabierze młodych Polaków do amerykańskiej placówki dyplomatycznej w Tel Awiwie, miał się tam spotkać z ważnym urzędnikiem, zajmującym się sprawami handlowymi, co rezolutna dziewczyna przyjęła z aplauzem. Zaświeciły się jej oczy i bez namysłu się zgodziła, nie pytając Pawła o zdanie. Ten pochylał się akurat nad talerzem i miał pełne usta, więc choćby chciał, nie mógł powiedzieć „nie”.
TOPL
uksusowy autokar kluczył w wąskich uliczkach starego miasta, aż wreszcie utknął na niewielkim parkingu. Umorusane dzieciaki natychmiast obległy wysiadających, wyciągając prosząco ręce, ale Ali rzucił ostro kilka zdań po arabsku i malcy się rozpierzchli. Zwiedzający przeszli wąskim zaułkiem, wskazanym przez kierowcę, bez trudu trafiając na bazar, gdzie mogli zaraz się zająć wystawionymi na straganach po obu stronach ulicy towarami. Niektórzy kupcy pradawnym orientalnym zwyczajem głośno zachwalali to, co mieli do zaoferowania, inni byli bardziej powściągliwi i oszczędniej szafowali słowami i gestami. Z tej strony targowiska przeważały południowe owoce, pomarańcze, jabłka, mango, guawa, melony, śliwki daktylowe, granaty, figi, daktyle i awokado, a także egzotyczne dary morza. Panował gwar, Paweł parł powoli do przodu, przeciskał się przez różnokolorowy tłum, nieuważnie lustrując wzrokiem stoiska i kramy, a przy tym bacząc, by nikogo niechcący nie potrącić. Z pozoru wtapiał się w tę ludzką masę, w rzeczywistości jednak czuł się dziwnie wyobcowany. Izrael stał się nagle inny, podejrzanie odległy i zaskakująco obcy. Wiedział dlaczego. Brakowało w nim Manueli. Pamiętał, że między jarmarcznymi wyrobami mogły się kryć cenne okazy archeologiczne, ale żeby na nie natrafić, trzeba było mieć wyjątkowe szczęście. Kierując się wyblakłym szyldem, usiłował dostać się do antykwariatu, ukrytego w podpiwniczeniu starego budynku, lecz pomylił schody. Potykając się na ostatnim nakruszonym stopniu, zjechał w wierzeje obskurnej zadymionej tawerny, której wnętrze skojarzyło mu się z ponurym średniowieczem. Przy dębowych stołach siedzieli pospołu zarośnięci młokosi i starcy z siwymi brodami. Chciał się wycofać, ale było już za późno — zaczepił go bowiem ględzący po grecku podpity typ około trzydziestki, najpewniej jakiś marynarz, szukający kompana do kieliszka. Schwycił mocno młodego Polaka za przegub dłoni i ani myślał puścić, ciągnąc go do ciemnego wnętrza. Paweł miał szczęście, bowiem tuż za nim nieoczekiwanie wślizgnęła się do tawerny Gertruda w towarzystwie gladiatora z Bawarii, a wyglądający jak zapaśnik groźny Hans przepłoszył amatora darmowego picia.
— Danke schön — Paweł skinął głową w podzięce, zawracając po schodach na górę. — Ale miał krzepę, niezłe ziółko — syknął, rozcierając ścierpnięty nadgarstek.
Jeszcze raz rozejrzał się za wejściem do sklepiku z antykwarycznymi starociami i tym razem trafił bez przeszkód do księgarenki. Jakiś czas w niej zabawił, plącząc się między półkami i w końcu się łakomiąc na dwa albumy, podobne do tych, które widział w pokoju Manueli. Nie były drogie, w sam raz na jego kieszeń. Ostatecznie mógł sobie pozwolić na coś wystrzałowego, zważywszy pieniądze, które zostawiła mu dziewczyna z Budapesztu, ale nie był pewny tego, czy może je lekką ręką wydać. Może to była tylko pożyczka? Wybrał ponadto kilka pocztówek z widokami starej Jerozolimy. Wpadła mu potem w ręce napisana po polsku przykurzona książka z 1891 roku z archaiczną grafiką na okładce, ale się na nią nie pokusił. Nieustępliwa Gertruda i tu za nim dotarła. Zagadała do starego sprzedawcy po niemiecku, ten jej wskazał regał — i zajęła gladiatora w półkoszulce w pasy niemieckimi starociami z mocno pożółkłymi stronicami, coś mu tam ze swadą tłumacząc. Szwargotała jak najęta. Paweł chwilę lawirował między półkami, wreszcie cicho podszedł i ciekawie zerknął jej przez ramię, ale z niczym znajomym nie skojarzył sobie jej antykwarycznego znaleziska. Nie miał pojęcia, o czym rozmawiali. Pismo było ostre, gotyckie — i miałby kłopoty z odczytaniem nazwiska autora i tytułu, nie mówiąc o tym, co zawierały wyblakłe karty.
Po wyjściu z antykwariatu lustrował z nudów stragany. Obracał w rękach wykonane z gipsu i pomalowane na złoty kolor miniatury piramid egipskich. Anka przerzucała i oglądała bluzki, spódnice, dżinsowe spodnie, których tu było bez liku, a także kurtki z delikatnej skóry. Ostatecznie wybrała na jego oczach jakiś pleciony skórzany pasek i naszyjnik z muszelek. Antyczna grecka waza, którą usłużnie podsuwał jej sprzedawca, wydawała się jej podrobiona, natomiast wyglądające na oryginalne czarne afrykańskie posążki — za drogie. Lekko zblazowany Gaston asystował jej w milczeniu, racząc się winogronami z papierowej torby. Wyszło wreszcie szydło z worka i już nie musiał grać roli szpanującego kabrioletem studenta z Paryża, dla którego polskie progi są ociupinkę za wysokie. Drań nurzał się w niewyobrażalnym szmalu. Po prostu był księciem z bajki. Niezwykle okazale prezentował się model świątyni jerozolimskiej, ale Pawłowi wydał się zdecydowanie za duży. Nie zmieściłby się w jego bagażu. Zostawił to wszystko i powlókł się dalej, mijając kramy z bananami, pomarańczami, owocami palmowymi i innymi specjałami, a zatrzymał się dopiero przy niewielkim sklepiku z pamiątkami religijnymi. Ostrożnie, by się nie skaleczyć, ujął palcami wyplecioną z krzewu ciernia koronę i popadł w głęboką zadumę.
Ocknął się po chwili, czując, że ktoś za nim stoi i instynktownie się obejrzał. Gertruda miała oczy szeroko otwarte z przerażenia. Wpatrywała się jednak nie w Polaka, ale w to, co trzymał w dłoniach. Blado się do niej uśmiechnął, ale ta natychmiast spuściła wzrok i jak zwykle zamaszyście się odwróciła. Odniósł wrażenie, że niby jakaś kabalistka lub wróżbitka dostrzegła w koronie z ciernia, symbolu cierpienia, jego przyszłe życie, które nagle rozwinęło się przed nią, jednak nie w jasnych, ale w ciemnych barwach. Prychnął, ale korony nie wypuścił z rąk. Zapłacił za nią, a sprzedawca usłużnie mu ją włożył do płaskiego kartonowego pudełka. Skwapliwie zabrał ją ze sobą. Nie miał zadatków na męczennika, ani też nie marzył o tym, żeby po śmierci wynoszono go na ołtarze, beatyfikowano i kanonizowano. Jakiś figlarny chochlik podpowiedział mu, że przecudna Niemka lęka się cierpienia jak diabeł święconej wody i że mógłby się z nią trochę podroczyć. Ot, wbić jej szpilę. Jednak nie to sprawiło, że pokusił się na tę pamiątkę religijną. Nie bawiły go tanie gierki. Po tym, co przeżył w czasie burzy na Górze Oliwnej, konanie Jezusa stało się mu dziwnie bliskie — niósł więc to pudełko z przeświadczeniem, iż jego cenna zawartość nie może powodem kpin i żartów.
Olśniło go bezwiedne odkrycie, że Gertruda zaczyna pomalutku wypełniać pustkę, jaka w nim powstała po nagłym wyjeździe Manueli. Przyszło mu raptem do głowy, że za mocno się przywiązał do czarownej muzy z Węgier. Stercząc przy jeszcze zamkniętym autokarze, mimowolnie zestawił w myślach obie boginie. W towarzystwie żywiołowej blondyneczki z Budapesztu wypoczywał i odzyskiwał pewność siebie, stając się na powrót optymistą, widzącym świat przez różowe okulary. Była bowiem radosna, spontaniczna i szczera. A poza tym nie stwarzała dystansu. Natomiast Gertruda ciągle się dąsała. Robiła wrażenie nieoswojonej i pokazującej kły tygrysicy, a chłopak z Polski zupełnie się nie nadawał na jej tresera. Ile razy wydawało mu się, że może przypiąć się do niej i zagaić, tyle razy okazywało się, że to niemożliwe. Z uporem mu się wyślizgiwała, jakby jej zagrażał. Mimo to czuł, że ślicznej Niemce na nim zależy i że w głębi duszy — choć nie do końca świadomie — walczy o prawo przystępu do niego. Któż wszakże był aż tak surowy, okrutny i bezduszny, by jej zabraniać przyjaźni z Pawłem? Kto i z jakiego powodu? Tego naprawdę nie wiedział.
Pojawił się nareszcie Ali i leniwie sapnęły pneumatyczne drzwi. Apatycznie wsunął się do środka, zajął ulubione miejsce przy oknie i znieruchomiał, zapadając w stan niejakiego odrętwienia. Chyba się nieco zdrzemnął. W jakiś czas później spod przymkniętych powiek ze zdumieniem się przyglądał przytarganym przez Ankę zakupom, medytując nad tym, czy przypadkiem zapobiegliwa Polka nie naciągnęła na nie asystującego jej ochoczo właściciela pokaźnego portfela. Nie na darmo przebierała przy młodym Murzynie w wystawionych na stojakach manelach. Wydobyła z reklamówek dwie nowe spódniczki, ze trzy kolorowe bluzki, potem parę sandałów, a wreszcie strój kąpielowy, nie licząc różnych innych babskich drobiazgów, na które nie zwrócił specjalnej uwagi. Wpadły mu jeszcze w oko wieńczona drobnymi koronkami delikatna haleczka z błyszczącego czarnego jedwabiu i skąpe desu do kompletu.
— Duuużo tego! — z cicha miauknął, ale mu nie odpowiedziała, bo pewnie nie usłyszała lub nie chciała usłyszeć.
Niektóre z miętoszonych ciuchów były podobne do tych, które nosiła Manuela i w pewnej chwili przestraszył się nie na żarty. Przeszyła go trwożna myśl, że ktoś nazbyt przenikliwy, a przy tym złośliwy wygadał Ance o jego sekretnych wizytach w pokoju dziewczyny znad modrego Dunaju, zaraz jednak wziął głębszy oddech i w mig odrzucił to przypuszczenie, uznając je za niedorzeczne. Niczego nie wiedziała i nie mogła wiedzieć o jego sercowym sojuszu ze słodką Węgierką. Na pewno nie został zdemaskowany. Gdyby coś podejrzanego dotarło do tej diablicy, od razu dobrałaby mu się do skóry. Uspokojony tym pokrzepiającym domysłem, znowu zwrócił senną twarz do okna, wygodniej sadowiąc się w fotelu. Nie groziło mu, że Anka spuści mu manto. Ziewnął, zasłaniając sobie usta. Przypomniał sobie, że jedną z kolorowych widokówek Ziemi świętej miał jeszcze tego dnia wysłać do Budapesztu. Postanowił, że zajmie się tym zaraz po powrocie.
N
abyta przed sklepikiem z dewocjonaliami korona cierniowa, zadziwiający relikt nieludzkiej epoki, w której z okrucieństwem rozprawiano się ze skazańcami, sadystycznie sycąc się ich bólem, spoczęła obok flakonu z gałązką palmową. Ta ostatnia już mocno przywiędła, gdyż za późno się spostrzegł, że brakuje jej wody. Kartonowe pudełko wyrzucił do kubła na śmiecie. Właściwie powinien był straszący ostrymi kolcami diadem powiesić wyżej na ścianie, wcześniej wbijając tam gwóźdź, ale lękał się, że uznano by to za dewastację pokoju, a uszkodzenie wliczono do rachunku za hotel. Tapety były nowiutkie i równo położone, a ścianę zdobiła oszklona fotokopia w wąskich ramach z zielonym pejzażem Galilei. Z estetycznego punktu widzenia ta część pokoju nie wymagała już żadnych dekoracyjnych poprawek.
Po wyprawie na pocztę, kolacji i spacerze po parku wyciągnął się wygodnie na łóżku, nucąc pod nosem piosenkę Bułata Okudżawy o trzech miłościach i wpatrując się w sufit. Polubił ballady tego mieszkającego w Moskwie na wpół ormiańskiego i na wpół gruzińskiego barda. Pamiętał, że ujrzał go kiedyś przelotem w stolicy w towarzystwie Wojciecha Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej. Miał nawet ochotę poprosić go o autograf. Potem uniósł się, otworzył zabrany z pokoju Anki Nowy Testament i zaczął go z uwagą wertować. Zamierzał oswoić się z niektórymi biblijnymi opisami, zwłaszcza tymi, które bez udziału jego woli stały się mu szczególnie bliskie. Przeglądał Pismo święte inaczej niż wcześniej bedeker po Ziemi świętej, mający wskutek częstego używania ośle rogi i pogięte okładki. Przewodnik po Izraelu wprawdzie odsyłał go do zajmujących faktów z przeszłości, ale ukazywał je z chłodnym dystansem. „Tego już dawno nie ma!” — zdawały się szeptać fotografowane ruiny. Natomiast w Piśmie świętym tamte historie były nadal jak żywe. Oczyma wyobraźni sięgnął do osób, których losy skrzyżowały się z losem Mistrza z Nazaretu. Pobiegł ku nim myślami tak, jakby je osobiście poznał i z nimi na co dzień obcował. Czy otarł się naprawdę o apostołów Galilejczyka? Czy mógł wyznać, że ujrzał ich na własne oczy? Czy faktycznie wiedział, jak wyglądał umiłowany uczeń Pana, ten ciut, ciut młodszy od niego i wysławiający się po aramejsku kruczowłosy chłopak? Czy w istocie tamten obejrzał się na stoku wzgórza, gdy Paweł za nim zawołał? Polak przypomniał sobie książkę, która z nudów wpadła mu w ręce, kiedy w bibliotece w sesji letniej czekał na skrypt, potrzebny mu do egzaminu. Popularyzowała teorię poznania, intrygujący, ale właściwie mało znany dział filozofii. Umysł ludzki był zdolny do rozszyfrowywania dostępnych zjawisk świata fizycznego, ale również do ustawicznego wykraczania poza osiągnięte granice. Człowiek stawiał dociekliwe pytania i budował niepokojące hipotezy. Manifestował kreatywność i wynalazczość. Namacalny dowód stanowiły liczne odkrycia naukowe lub po prostu utwory literackie. Przy tym wszystkim wykorzystywany w praktyce potencjał mentalny stanowił tylko niewielki procent ukrytych w płatach czołowych możliwości. Paweł wtedy nie przywiązywał do tamtych tez większej wagi, teraz jednak sugestie autora zaczynały dawać mu do myślenia. Do czego jeszcze rozum ludzki był zdolny? Zastanawiało go, czy przypadkiem tych wizji sam nie wywołał. Czy naprawdę tam był, czy też uległ zadziwiającej iluzji, a w jego głowie kręcił się niby-film, całkowicie go angażujący i przysłaniający świat zewnętrzny? Może jego umysł bezkarnie eksplodował, częstując go z nagła doznaniami, wydobytymi z jego osobistej lub też zbiorowej podświadomości? Olśniła go pewna odkrywcza myśl i obudził się w nim znowu duch eksperymentatora. Przypomniał sobie, nad czym medytował po wizji przy grobie Łazarza. Był Europejczykiem i całe pokolenia pracowały nad tym, żeby nie przyjmował niczego na wiarę, ale żeby szukał namacalnego potwierdzenia. Gdyby w trakcie kolejnego seansu mógł zdobyć jakiś przedmiot, pochodzący z tamtej epoki i przenieść go następnie do dwudziestego wieku, udokumentowałby, że tam był, i że to, co przeżył, nie pozostawało tylko zadziwiającą grą wierzgającej i stającej dęba wyobraźni. Tylko jak miałby tego dokonać?
Natrafił na Ewangelię według świętego Jana — i przykuły jego uwagę wersety o rozmowie Jezusa ze świętym Piotrem, pierwszym spośród Dwunastu. Opisywana scena miała miejsce po zmartwychwstaniu — nad Morzem Tyberiadzkim w Galilei. Chrystus, z którym uczniowie pospołu spożyli posiłek, złożony ze smażonych nad ogniskiem ryb i chleba, podpytywał Szymona o to, czy ten Go miłuje. Dziwnie brzmiały te słowa, skierowane do pierzchliwego galilejskiego rybaka, który wyparł się Nauczyciela przed pałacem arcykapłana. Szymon, łatwo poddający się uniesieniom, ale i zwątpieniom, z uporem powtarzał, że miłuje Jezusa. Jednakże nie to w owym fragmencie biblijnym zaintrygowało teraz Pawła. Z ust Zmartwychwstałego padło brzemienne w skutki prorocze zdanie, które chłopak postanowił zapamiętać, a nawet zapisać sobie w notesie. „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś — mówił Jezus do Szymona Skały. — A gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a Inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz!” Czyżby to miała być kara za bezwstydne zaparcie się Nauczyciela? Zastanowił się i przecząco pokręcił głową. Chodziło o zapowiedź męczeńskiej śmierci, do której miało dojść w Rzymie za czasów cesarza Nerona. Ukrzyżowano tam świętego Piotra głową w dół. Kojarzyła mu się ta epoka z powieścią „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza. Chłopak z namysłem pokiwał głową, bez cienia lęku konstatując, że i do niego odnosi się jakoś ta przedziwna fraza. Miał zostać przepasany i poprowadzony tam, dokąd nie chciał. Rodziło się w nim przeświadczenie, że został wybrany i w pewien sposób namaszczony. Przeczuwał, że uda gdzieś w nieznane i zaangażuje się w coś ważnego i wielkiego, co będzie się jakoś wiązać z przemożnymi planami Stwórcy wobec świata i nieustanną misją ewangelizacji. Wołaniu Boga nie można się było przeciwstawić, a doświadczenia religijnego wyprzeć się, bądź je zbagatelizować. Ktoś potężny, może świetlisty archanioł z płonącym mieczem w dłoni, kierował teraz krokami Pawła, wiodąc go nieomylnie ku tajemnicom o niezwykłym blasku.
Powrócił do wcześniejszych kart Ewangelii, studiując je z namysłem i rozwagą. Jezus stał przed Poncjuszem Piłatem, wyznając mu, że jest prawdziwym królem. Rzymski prokurator Judei tkwił wszakże w okowach świata pogańskiego i był zmuszony działać według jego brutalnych praw. Nawet gdyby naprawdę chciał, nie mógł Go uratować.
Półgłosem czytał zdanie po zdaniu:
— Wówczas Piłat wziął Jezusa i kazał Go ubiczować. A żołnierze uplótłszy koronę z cierni, włożyli Mu ją na głowę i okryli Go płaszczem purpurowym. Potem podchodzili do Niego i mówili: „Witaj, Królu Żydowski!” I policzkowali Go...
Bolesne poniżenie, którego doznał Mistrz z Nazaretu, było Pawłowi zupełnie obce. Nikt nigdy chłopakowi dotkliwie nie ubliżał i nie obrzucał go nienawistnie wulgarnymi wyzwiskami — nie licząc mało ważnych i zwykłych przecież w szkole drobnych impertynencji ze strony rówieśników lub przypadkowych złośliwości ze strony nauczycieli, nad którymi przechodził od razu do porządku dziennego. Nigdy nie był na bakier z prawem i w związku z tym nie wpadł w orbitę zainteresowań warszawskiej milicji. Nie naraził się bezpiece. Ze zgrozą wyobraził sobie, że czerpiący radość z cudzego cierpienia cyniczni oprawcy metalowymi szczypcami wciskają mu na odsłoniętą głowę koronę z krzewu ciernia z twardymi jak stal kolcami. Wyciągnął się na łóżku, przymykając Nowy Testament. Zerknął na budzik, który już równo tykał, pokazując upływające minuty i godziny. Blade literki na cyferblacie zdawały się układać w słodkie usta Manueli. Dochodziła dwudziesta trzecia i powinien był już przyłożyć głowę do poduszki, jednak coś mu mówiło, że o czymś ważnym zapomniał. Chwilę się wahał, wreszcie z pewnym zawstydzeniem uklęknął na dywaniku przed łóżkiem i złożył ręce. Dawno czegoś takiego nie czynił i pomyślał, że gdyby go teraz ktoś postronny ujrzał, poczułby się jak mały brzdąc, przyłapany na gorącym uczynku. Na szczęście, nikt obcy go nie podglądał. Na wszelki wypadek podniósł się i sprawdził, czy drzwi do pokoju są zatrzaśnięte, potem uspokojony wrócił, zgasił światło, ukrył twarz w dłoniach i zaczął szeptać słowa modlitwy Pańskiej.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie — dukał — święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego...
Zakończył krótką, lecz pełną namysłu recytację, z niejakim namaszczeniem się przeżegnał, a następnie już na łóżku oddał się ostatnim medytacjom. Myśli swobodnie płynęły i wrócił pamięcią do Gertrudy, która nie miała oporów przed uklęknięciem w bazylice w Betlejem, a przy tym wcale się nie krępowała obecnością sióstr zakonnych. Wręcz przeciwnie, przy nich czuła się jakby pewniej i bezpieczniej. Zalała go fala wspomnień z lat dziecięcych, kiedy to skandował rymowane prośby do uskrzydlonego anioła stróża. Czymże była modlitwa? I dlaczego ludzie odprawiali modły? Uprzytomnił sobie, że przez tę prostą religijną czynność, niosącą z sobą afirmację świata duchowego, staje się członkiem niewidzialnej, ale przepotężnej wspólnoty, ogarniającej uwielbieniem cały glob, od skutej lodem Arktyki, przez piaski Sahary, równiny i wyżyny obu Ameryk i Australii, po Antarktydę — i było mu z ta myślą słodko i dobrze, gdy wreszcie zasypiał.
TOPM
odra woda w basenie marszczyła się w łagodnych podmuchach ledwo wyczuwalnego wiatru. Anka przytaszczyła ze sobą nadmuchiwany materac. Trafił się jej w hotelowej wypożyczalni jasnopopielaty z kolorowym wizerunkiem kaczora Donalda. Ulokowała się tuż obok Pawła, rozkładając swoje manele i zabrała się najpierw za krem do opalania.
Podparty na łokciu chłopak z odrobiną dezaprobaty lustrował jej poczynania.
— Mało pomysłowe — prychnął wreszcie, wyrażając swój krytycyzm. — Nic z niego nie zostanie. Skoczysz do basenu, a woda wszystko spłuka. Nie lepiej najpierw popływać, a potem się natrzeć?
Skrzywiła się nieznacznie, ale nie przerwała swego zajęcia. Poradziła już sobie z ramionami i wyciskała teraz biały krem z brązowej tubki na opalone uda.
— Mylisz się, naiwniaczku. Otóż wyobraź sobie, że nie skoczę — odpowiedziała. Spojrzała na niego z góry z tą charakterystyczną wyższością, która go zawsze tak drażniła. — Wypłynę jak na łodzi. A poza tym smaruję się kremem nie po to, żeby się opalać, ale po to, żeby zadośćuczynić plażowemu rytuałowi.
— Na łodzi? — zrobił wielkie oczy.
— Ty talencie na zakręcie, trzeba ci wszystko tłumaczyć jak jakiemuś debilowi! — okazała zniecierpliwienie. — Nie masz za grosz wyobraźni, jasne, że jak na łodzi. A dokładniej — jak na luksusowym białym jachcie. Rzucę materac z brzegu na wodę. Uniesie się na powierzchni, nie? Przecież jest nadmuchany i nie utonie. Uczyli cię chyba, fujaro, w szkole prawa Archimedesa? — ironizowała, okazując młodemu fizykowi jawne lekceważenie. — A jak go rzucę, to ty go przytrzymasz przy brzegu, bo tyle akurat potrafisz, kupo zwiotczałych mięśni. A ja się na nim z rozkoszą wyciągnę. Prosty scenariusz, nie?
Nie miał ochoty tego słuchać. Podniósł się, opuścił ją i z rozmachem skoczył ze słupka. Pokonał crawlem otwarty basen wzdłuż i wszerz, a następnie wdrapał się na brzeg.
— I co? — zapytał, dysząc i ociekając wodą.
Czekała już na niego. Materac lekko się kołysał na powierzchni.
— Przytrzymaj go tu, mocno, przy barierce, żeby się nie usunął! — przykazała.
Posłusznie wykonał jej polecenie, niemal kładąc się na betonie. Nie obyło się bez skomplikowanych manewrów i omal nie rozgniótł sobie nosa o jej zgrabne łydki. Anka była niewątpliwie niebrzydką laską — i zauważył, że jej wygłupy z materacem budzą niejakie zaciekawienie. Kilku facetów w różnym wieku dyskretnie się jej przyglądało. Przypomniał sobie nagle prawo Ohma w wersji dla zidiociałych erotomanów: „Powyżej kolan napięcie wzrasta, a opór maleje!” Jakoś jego to nie dotyczyło. A może po prostu Anka najzwyczajniej w świecie nie miała na niego ochoty?
Zsunęła się wreszcie na ponton i wystawiła na widok publiczny zgrabne ciało. Woda zalała jej stopy, ale tym się nie przejęła. Założyła na nos ciemne okulary, podparła się na łokciach i przekornie zajrzała mu w oczy.
Uśmiechnął się pod nosem. Nie pojmował, jak to się stało, że trafił do łóżka z Manuelą, której prawie nie znał, a nie zrobił tego z dziewczyną, z którą chodził już drugi rok.
— Wyglądasz teraz jak amerykańska turystka rodem wprost z Bostonu lub z Filadelfii — z udawanym znawstwem zawyrokował. — Fiu, fiu, od razu widać, że na twoim koncie nie brakuje zer.
Wydawała się tego nie słyszeć. Nie brakowało zer, ale na koncie papy Gastona, Filipa Duponta, który pożegnał już Izrael i odleciał z powrotem prywatnym samolotem do Nowego Jorku. Anka nie chciała być jednakże królową w murzyńskiej rodzinie — a może po prostu było jeszcze za wcześnie, aby się na to mogła naprawdę zdecydować.
— No, możesz odpychać — rzuciła z lekką nutą wzgardy w głosie, jakby Paweł był zatrudnionym do utrzymania basenu pracownikiem fizycznym lub służącym w jej wykwintnym apartamencie.
Lekko pchnięty materac odsunął się od brzegu i obrócił o kilkadziesiąt stopni, a Paweł mógł się wreszcie podnieść i wyprostować. Pomachał jej błazeńsko ręką, żegnając ją tak jakby odpływała gdzieś daleko, może na inny kontynent. Do drugiego brzegu było ze dwadzieścia pięć metrów, ale mógł sobie wyobrazić, że to cały niezmierzony Atlantyk. Przeobraził w myślach rosnącą po drugiej stronie palmę w dumną Statuę Wolności, a nadmuchiwany materac z kaczorem Donaldem w znaczny statek pasażerski. Przyszło mu do głowy, że może panna Mierzwińska naprawdę wybierze się do Nowego Jorku. Już w konsulacie amerykańskim z niejakim zdumieniem odkrył, że dyrygowała czarnym seniorem i jego udanym synem jak chciała.
— Ach, gdyby tam faktycznie się wyniosła i już więcej nie wróciła... — mruknął pod nosem, kładąc się z powrotem na ręczniku i zabierając do lektury Nowego Testamentu. Jakiś figlarny cichy głosik wydawał się z nim nie zgadzać: „Baba z wozu, koniom lżej? Nic z tego. Nie licz na to, stary. One zawsze wracają!”
Jego spokój nie trwał długo. Przeczytał ze dwie stronice z Ewangelii według świętego Marka i usłyszał, że Anka niecierpliwie go przywołuje. Przybywała zza Atlantyku i musiał udać się na nadbrzeże portowe, by ją entuzjastycznie przywitać w rodzinnym kraju. Cóż to dla niej było tych kilka tysięcy mil morskich? Przybiła do barierki i chciała się wydostać z wody.
TOPG
dy Paweł po dość sutym obiedzie leniwie się wyłonił z hotelowej restauracji, młody recepcjonista w jarmułce na głowie przywołał go niecierpliwie do siebie, zdradzając nieomal w sekrecie, że przed kwadransem polecił zanieść do jego pokoju przesyłkę pocztową z Europy. Chłopak nie spodziewał się, że ta wiadomość tak go poruszy.
— Przesyłka... pocztowa... z Europy?! — wyjąkał, nie wierząc własnym uszom.
Chwilę się krygował, udając brak zainteresowania, bo wiedział, że recepcjonista za nim patrzy. Gdy zeszedł mu z oczu, porwany entuzjazmem, jak szalony pognał z pośpiechem na górę po schodach, skacząc po trzy, cztery stopnie. Omal nie staranował pary spokojnych staruszków, którzy stanęli mu na drodze na czwartym piętrze. Ciężko dysząc, otworzył drzwi i bacznie rozejrzał się po pokoju. Tamten nie skłamał, a oparta o cierniową koronę kolorowa widokówka z Budapesztu wdzięczyła się do niego z ławy.
Porwał ją i rzucił się na łóżko w niewymownym uniesieniu, studiując z uwagą słowo po słowie. Wiedział, dlaczego kartka przyszła tak szybko. Manuela wspomniała, że będzie się starać skorzystać za pośrednictwem ojca z kanałów kurierskiej poczty dyplomatycznej. Dziewczyna pismo miała drobne, więc sporo się zmieściło na odwrocie kartki z nocnym widokiem wznoszącego się na wzgórzu Zamku Królewskiego. Tekst był po angielsku i tylko na końcu widniał dopisek po polsku „wszystkiego najlepszego”. Przeleciał szybko wzrokiem całość, a potem sięgnął po podręczny słownik, chcąc rozszyfrować zwroty i zdania, których znaczenia nie był całkiem pewny. Pisała, że tatkę pożegnała i że bardzo jej było żal tego, iż tak szybko musiała opuścić Izrael. Nie omieszkała zaznaczyć, że rodzice po namyśle zgodzili się, aby już we wrześniu wybrała się do Polski. Och, to miała być rekompensata za zepsute wakacje w tropikach! Wyrażała więc nadzieję, że ponownie ujrzy Pawła, czyli najsympatyczniejszego pod słońcem chłopaka. Zapowiadała, że wyśle mu w najbliższych dniach grubą kopertę z zestawem zdjęć z albumu rodzinnego, by mógł poznać jej rodziców, najbliższych krewnych i przyjaciół. Zaznaczyła, że przygotuje dwa komplety, jeden zaadresowany do Izraela, a drugi do Polski. Ten drugi na wypadek, gdyby przesyłka nie dotarła na czas, nie zastając już Pawła w tym egzotycznym kraju, który zapadł jej głęboko w duszy. Najważniejsze wszakże było to, co pogrubiła długopisem. Napisała, że kocha — i tęskni, tęskni, tęskni...
Ciche pukanie przerwało mu niecierpliwą pracę nad kreślonym naprędce na brudno tekstem odpowiedzi. Przestraszył się nie na żarty, sądząc, że to wścibska Anka, więc z rozmachem zatrzasnął słownik angielsko-polski, kryjąc w nim piękną pocztówkę i natychmiast wrzucając swoje skarby do szafy. Tak zaasekurowany skoczył do drzwi. Jednak to nie była Polka, a na korytarzu ku jego zdumieniu sterczał gnący się w ukłonach recepcjonista. Młody Żyd przepraszał, że go niepokoi. Chciał się upewnić, że przesyłka dotarła do jego rąk. Nieopatrznie zlecił to pokojówce, a powinien był osobiście mu ją wręczyć, nie oglądając się na pośredników. Mieszaninie iwritu i angielskiego brakowało klarowności, ale chłopak domyślił się, o co tamtemu chodzi. Nie miał innego wyjścia i szerokim gestem zaprosił pedantycznego pracownika do pokoju. Niby to obojętnie wyciągnął słownik z szafy i wyjął zeń widokówkę. To młodego Żyda uspokoiło. Pokrzepiony na duchu tym, że wywiązał się ze swoich obowiązków, prawie jak baletnica wysunął się z numeru, dokładnie zamykając za sobą drzwi. W progu jeszcze raz zgiął się w pół.
następny poprzedni