Rozdział ósmy
S
pokojnie przekimał upalną noc, a rankiem zerwał się z łóżka jak nowonarodzony. Nurtowało go radosne przeświadczenie, że przeistoczył się z poczwarki w szykującego się do dziewiczego lotu motyla. Nie trapiły go zmory, lęki gdzieś prysły i nie męczyła go depresja, która wcześniej dawała mu się we znaki. Skryty pod szumiącym prysznicem, w strugach wody nucił „Piosenkę o moskiewskim metrze” Bułata Okudżawy i nie przeszkadzało mu, że bierze złe tony. „A gdy w przód chcesz iść, pamiętaj, że masz lewej strony trzymać się!” Pogodny nastrój go nie opuszczał, czuł się podniesiony na duchu i nad wyraz szczęśliwy, zaś bliźni, o których miał się otrzeć, przestali mu się kojarzyć z dzikimi bestiami. Tego słonecznego poranka nawet kąśliwa Anka wydawała mu się sympatyczna i miła. Dumał nad Manuelą, a potem nad Gertrudą, uznając, że obu młodziutkim westalkom nad podziw wiele zawdzięcza. Cóż, boginie bywały niekiedy łaskawe! Nie żałował, że wybrał się z pielgrzymką do Ziemi świętej.
Wyniósł się z łazienki, wycierając ręcznikiem mokre włosy i włączył elektryczną maszynkę do golenia.
— Cześć, boski Aresie — żartobliwie rzucił do odbicia w lustrze. — Co tam nowego na Olimpie? Byczycie się, tak jak ja?
Obmacywał i oglądał twarz, rozczulając się nad swą męską urodą i dumając nad tym, czy nie powinien zapuścić wąsów. Zarost miał dość gęsty i raczej twardawy, więc rezultat byłby z pewnością arcyciekawy. Przywidziało mu się, że pojedynczy siwy włos znaczy się mu na skroni, więc wyrwał go, oglądając z uwagą pod światło. Cienie pod oczami jakby przybladły, bowiem słońce w tropikach zrobiło swoje. Pokusił się o kilka przezabawnych min, udając kaczora, goryla i rybę.
Zabrał się za wydumane porządki, gdyż na śniadanie było jeszcze za wcześnie. Zdmuchnął niewidoczny kurz z korony cierniowej, poprawiając ją na ścianie. Z rozmarzeniem obejrzał gałązkę palmową, którą przyniósł poprzedniego wieczora z parku za pływalnią. Złapał scyzoryk i odciął najkrótszy liść, umieszczając go jako zakładkę między stronicami Nowego Testamentu. Ważył chwilę księgę w dłoni, a potem rzucił się na łóżko i zabrał się do lektury.
Na chybił trafił otworzył Pismo święte, trafiając na blok tekstów, zwanych listami apostolskimi. Bezwiednie szukał czegoś, co by się wiązało z sakramentem pokuty. Poprzedniego dnia po kolacji zatelefonował pod podany przez zakonnice numer i chwilę gwarzył z kapłanem, który podniósł słuchawkę. Tamten w mig się zorientował, o co chodzi Pawłowi, a w rezultacie krótkiej wymiany zdań bez żadnych oporów dał się namówić na spotkanie.
Bez pośpiechu kartkował księgę, strona po stronie, aż wreszcie dotarł do czegoś, co go zajęło.
— A jeżeli nasze serce oskarża nas — dukał — to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko. Umiłowani, jeśli serce nas nie oskarża, mamy ufność wobec Boga, i o co prosić będziemy, otrzymamy od Niego!..
Nieomal jak mędrzec ze szkiełkiem w oku badał z rozmysłem kolejne słowa, zwroty i frazy, aż wreszcie wpadł na olśniewający, a zarazem bardzo praktyczny pomysł. Pojął, że może utrwalać swoje odczucia, znacząc delikatne fajki na marginesie tekstu — i w tym celu sięgnął do szafy po zatemperowany ołówek. Kilka takich nabył w nie tak odległym supermarkecie. Zaczął tu i ówdzie stawiać znaki zapytania i wykrzykniki, oraz kreślić pionowe i poziome strzałki — nie mając pojęcia, że nie wymyślił niczego nowego i że taką właśnie metodę osobistej lektury Biblii od lat propaguje ośrodek z Västeras w Szwecji. Pytajniki pozostawiał przy fragmentach, których nie rozumiał, natomiast wykrzyknikami wyróżniał frazy, pobudzające go do zadumy i refleksji. Strzałki wskazywały treści, uderzające go emocjonalnie.
Zeszedł na śniadanie, powtarzając w myślach rachunek sumienia. Wydawało mu się, że wlecze się — jak przed laty — z ciężkawym tornistrem do szkoły i że główkuje nad zadanym wierszem. Taki był los malca... Bał się źle wypaść przed nauczycielem i klasą, więc czuwał, by żadna zwrotka nie umknęła jego zawodnej pamięci. Wieczorem przesiał jeszcze raz przez sito sumienia swoje przewinienia, odrzucając bzdety w stylu „piłem zgrzany zimną wodę”, czy „nie słuchałem mamy i nie wynosiłem śmieci”, a zatrzymując się przy tym, co wydawało mu się ważne. Był dorosły i nie chciał się ośmieszać w oczach oczekującego go spowiednika. Tylko co było naprawdę ważne? Najwięcej wątpliwości wywoływało w nim przykazanie „Nie cudzołóż!” Religia i seks wydawały się nawzajem wykluczać, bowiem Kościół katolicki nie aprobował stosunków płciowych przed ślubem. Jak groźnym występkiem moralnym było zatem to, że przespał się ze słodką Manuelą? Czy za coś takiego mógł zostać potępiony i skazany na męki wieczne? Krzywił się i skręcał, bowiem nie dostrzegał niczego złego w tym, że wpadli sobie w objęcia. Zapomnieli się i ulegli czarowi chwili, jednakże intuicja mu podpowiadała, że na pewno nikogo nie skrzywdzili. Co zatem należało uznać za bezapelacyjnie i ostatecznie dobre, czyste, anielskie, uskrzydlone, a co za bezsprzecznie szatańskie? I gdzie się znaczyła ta pożądana i rodząca pewność granica? A może wizja Boga, który z manichejskim zacięciem sprawdza przez lupę, co ludzie robią nocami w łóżkach, była z gruntu fałszywa?
Skośnooki Japończyk, który z nim zjeżdżał, jakby świadomy tego, że nieobecny myślami roztargniony młody Polak utknął przy egzystencjalnych równaniach z wieloma niewiadomymi, taktownie usunął mu się z drogi, pozwalając pierwszemu opuścić windę. Mimo tego chłopak i tak potknął się na ledwo widocznym progu. Gertrudy nie dostrzegł, natomiast Anka czekała już przy ich ulubionym stoliku, przeglądając kartę. Odwiesił na kołek swe karkołomne dociekania i postanowił, że powie jej coś miłego i ciepłego.
TOPW
kaplicy Grobu Pańskiego panowała cisza. Gertruda kluczyła między pielgrzymami i w rezultacie tego znów znalazła się blisko Pawła. Była ubrana w przewiewną fioletową bluzkę z guziczkami i obcisłe dżinsowe spodnie z różowym paseczkiem. Trzymała pod pachą wydany w języku niemieckim nowiutki i pachnący jeszcze drukiem przewodnik po Izraelu, do którego z rzadka zaglądała, szukając objaśnień. Pomieszczenie z ławą marmurową, w którym się właśnie zatrzymali, stanowiło komorę grobową. Było to szczególne miejsce, więc młodziutkiej Niemce wydawało się nie wystarczać słowo drukowane. Niewinnie zajrzała chłopakowi w oczy i ten pojął, że oczekuje od niego, by podzielił się z nią osobistymi odczuciami i wrażeniami. Niechętnie się skrzywił, bo nie był w nastroju do wygłaszania nadętych kazań i wzniosłych moralnych pouczeń.
— Tak to się skończyło — wymamrotał z ociąganiem. — Po trzech godzinach kaźni nastąpił zgon. Nie trzeba było łamać goleni. Jeden z rzymskich żołdaków włócznią przebił Jego bok i natychmiast wypłynęły krew i woda. Potem zdjęto Go z krzyża i złożono w grobie...
Wypadło to kołkowato i drętwo. Nie płynęło z serca. Tyle to wiedziały nawet maluchy, które przygotowywały się do pierwszej komunii.
— Mimo to coś się na nowo zaczęło — trzepocząc długimi rzęsami, mimowolnie wpadła mu w słowa. Wydawała się rozbijać martwą ciszę, która go wypełniała. — Bywa, że trzeba umieć przegrać, zaryzykować, wyrzec się czegoś ważnego — ciągnęła z przejęciem — aby w ostatecznym rozrachunku zwyciężyć. W tym miejscu rodzi się wygrana, bo śmierć jest zwycięstwem...
Zrobił wielkie oczy. Mówiła do rzeczy, a przy tym dużo ciekawiej niż on. Nie popadała w katechizmowe schematy.
— Tak sądzisz? Serio? — ciągle jeszcze miał przed oczyma obraz lekkomyślnej malowanej lali, której życie kończyło się na perfumach i męskich kolanach.
— Oczywiście — bez wahania potwierdziła. — Kobiety są uparte i wytrwałe... — nagle zaczęła cicho z zupełnie innej beczki, ale nie zdążyła już dokończyć tej myśli.
Wycofali się do Kaplicy Anioła. Mówiący po włosku pielgrzymi, którzy właśnie nadeszli, także chcieli zajrzeć do środka. Paweł zatrzymał się przed wiszącymi na zewnątrz nad wejściem obrazami zmartwychwstania. Przy każdym paliła się wieczna lampka. Gertruda skwapliwie przysunęła się do niego, a nawet złapała go pod rękę, chcąc się uwolnić od natrętnego towarzystwa krewkiego młodego Włocha, który przyssał się do niej, usiłując ją poderwać. Poczuł jej falującą pierś. Tamten Casanova był bardzo przystojny, ale zdecydowanie za szybki.
— Różnisz się od innych chłopaków i stwarzasz wrażenie kogoś, kto omyłkowo pojawił się na świecie... — wypaliła bez zastanowienia. Oddech miała lekko przyspieszony, a policzki z nagła zaróżowione. Próbowała się jakoś opanować.
— Różnię się? A czymże to? — spokojnie zapytał.
Na pewno nie był przybyszem z kosmosu i nie potwierdzał sobą żadnej paranaukowej teorii o pozaziemskim pochodzeniu życia.
Wyrzuciła w jego stronę kolejny biały samolocik, złożony z kruchego papieru.
— Masz jakieś duchowe znamię. A kto cię raz pozna, ten już cię nigdy nie zapomni. Nie przestajesz być nigdy sobą i nie zatracasz się w żadnej zbiorowości...
Tragikomicznie się wykrzywił. Sam uważał, że mógłby właściwie być klaunem w cyrku i popisywać się na wysypanej żółtym piaskiem arenie.
— No, no, nikt inny mi przed tobą czegoś takiego nie wciskał — zezował w stronę tamtego południowca. — Wpuszczasz mnie w maliny. Owszem, potrafię się wy-in-dy-wi-du-a-li-zo-wać z roz-en-tuz-jaz-mo-wa-ne-go tłumu, ale bez przesady... — zarzekł się z zabawnym półuśmieszkiem. — Nic poza tym.
Nie uraziło jej to, że nie wierzy. Zresztą, nie o to chodziło. Pozujący na Casanovę kocur wreszcie się odczepił, wywinęła mu się rasowa kotka i musiał obejść się smakiem. Mogła już puścić się ramienia chłopca.
— Czas pokaże, czy miałam rację, czy nie — cicho szepnęła.
— Ale z nas ofermy. Powinniśmy pewnie przejść do Kaplicy Koptyjskiej — ocknął się Paweł. — Musimy dołączyć do pozostałych.
Posunęli się do przodu — i z pewnym zaniepokojeniem zaczęli się rozglądać za Alim i innymi znajomymi twarzami z autokaru.
Gertruda pierwsza zauważyła kierowcę.
— Jest — pokazała głową. — Wiesz, że on ma dwie żony?
— Kto, Ali? — zdziwił się. — Takie chuchro? — nie chciało mu się wierzyć. — No tak, przecież jest Arabem — wreszcie się połapał, a na jego policzki wypełzł rumieniec wstydu. — Jakoś sobie nie pokojarzyłem — próbował się wytłumaczyć.
Zabawnie zachichotała, filuternie spoglądając na niego. Nagle poczuła się jego starszą siostrą.
— Och, Pawle, Pawle — rzekła. — Ty chyba naprawdę niewiele jeszcze wiesz o świecie.
Miał zamiar to skomentować, ale uznał, że nie warto.
TOPP
okój na raczej mrocznym piętrze, a właściwie cela w budynku, który zdawał się przypominać niewielką, ale pamiętającą czasy wypraw krzyżowych twierdzę, był skromnie urządzony. Ascetyczne białe ściany harmonizowały z błyszczącą mahoniową podłogą, a jedyną rzucającą się w oczy ozdobą był ogromny krucyfiks, sięgający od klepek prawie po sklepienie celi. Na środku stało spore biurko, a przy ścianie znaczył się klęcznik. Mający około sześćdziesiątki korpulentny mnich z brodą prawie do pasa, emanujący młodością i radością życia, przywitał Pawła z wylewną lecz zarazem tonowaną serdecznością — i można było odnieść niejakie wrażenie, że przez lata cierpliwie czekał na tego właśnie młodego Polaka. Prawica chłopca zginęła w jego pulchnych i dużych jak łopata dłoniach. Zakonnik uścisnął ją, dając przybyszowi do zrozumienia, że jest tu mile widzianym gościem, a Pawłowi przeszło przez myśl, że nie jest wcale brany za syna marnotrawnego, czego właściwie mógłby się spodziewać. Tamten wskazał mu fotel. Polak przysiadł. Fioletowa stuła była przerzucona przez poręcz drugiego fotela, ale mnich nawet na nią nie spojrzał. Nie było tu konfesjonału, ani żadnych kratek, które Pawłowi kojarzyły się zawsze z kornym wyznawaniem niecnych występków i wstydliwych słabości.
Mimo powagi chwili ojciec Emanuel nadal był wylewny. Nie krył radości z wizyty niespodziewanego pielgrzyma z odległego europejskiego kraju. Mówił bardzo dobrze po polsku, lecz z tym specyficznym obcym akcentem, który kazał się domyślać bądź to rodaka, żyjącego od lat na emigracji, jeśli nie wręcz urodzonego na obczyźnie, bądź to nieznanego pochodzenia kosmopolity, który znając biegle kilka języków, każdym posługuje się jednakowo poprawnie. Opowiedział krótko o miejscu, w którym byli, a potem zamilkł na chwilę, złożył dłonie jak do modlitwy, pokiwał z namysłem głową i zapytał:
— Z czym zatem przychodzisz do mnie, Pawle?
To brzmiące z pozoru banalnie pytanie zdawało się w ustach tego zakonnika w brązowym wysłużonym już habicie nabierać mocy, obligującej do wyznania wszystkiego, co ukryte w duszy ludzkiej — i Paweł nagle pojął, że jego z kunsztem przygotowany i bardzo drobiazgowy rachunek sumienia przestał w tej celi cokolwiek znaczyć. Rozsypał się jak domek z kart. Nie oczekiwano od niego formalnego, a tym samym zdawkowego wyznania grzechów, a mnicha zupełnie nie zajmowało to, czy przeklinał i ile razy, czy chodził w niedzielę do kościoła, czy odmawiał pacierz, jak również to, czy wstrzymywał się w piątki od spożywania potraw mięsnych.
Chłopak przygryzł wargi i zaczął z zupełnie innej beczki:
— Miałem dziwne ekstatyczne wizje — ostrożnie wyznał, przełamując wstyd. — Niefrasobliwie przyjechałem z wycieczką do Izraela, licząc jak każdy turysta na trochę podniecających wrażeń, lecz tu okazało się, że wbrew mojej woli ktoś potężny niespodziewanie wkroczył z mocą w moje życie. Początkowo myślałem, że jestem chory psychicznie...
Ojciec Emanuel natychmiast wykonał uspokajający ruch ręką.
— Wiele niezwykłych rzeczy ma tu miejsce, w Ziemi świętej, w Jerozolimie, a zresztą nie tylko tu, lecz także w wielu innych ośrodkach kultu na świecie, rzeczy, o których potem się głośno nie mówi. Magnalia Dei! Niewiele dociera do wiadomości publicznej, bo i po co? Nie musisz się więc lękać — spojrzał na chłopaka z nietajoną życzliwością. — Mów! — dodał. — Bóg czyni cuda i nie należy ich się wstydzić. Śmiało!
Zachęcony tym Paweł odetchnął z widoczną ulgą i zaczął mówić. Otworzył przed tamtym duszę i opowiedział o wszystkim po kolei, poczynając od zdarzenia na zboczu wzgórza, kiedy to po raz pierwszy ujrzał Jezusa i jego uczniów, aż po scenę na dziedzińcu przed pałacem arcykapłana.
Tamten spokojnie go wysłuchał, nie przerywając, a tylko co jakiś czas życzliwie przytakując, a gdy pojął, że Paweł skończył, wyprostował się i rzekł z powagą:
— Nie ty pierwszy przechodzisz tę niewiarygodną drogę. Przed tobą byli inni, którym podobnie było dane odkrywać dzieła zbawienia. To łaska i stygmat! I chyba najważniejsze jest to, żebyś z powodu niezwykłości swoich doznań nie popadał w pychę — przedstawił swój punkt widzenia. A potem z rozwagą dodał: — Dobrze zrobiłeś, wchodząc z tym na zwykłą drogę Kościoła!
Paweł nie rozumiał.
— Co ojciec ma na myśli? — zapytał.
Zakonnik złożył ręce w zadumie. Gładził swoją długą posiwiałą brodę.
— Myślę o modlitwie i o spowiedzi. Również o innych sakramentach, których Kościół jest szafarzem.
Chłopak zmarszczył brwi.
— Uznałem, że to oczywiste. Modlitwa daje poczucie wspólnoty z rozsianymi po całym globie wierzącymi, którzy myślą i czują podobnie — przypomniał sobie, co go nurtowało, gdy po raz pierwszy od dłuższego czasu klękał do pacierza.
Tamten przyznał mu rację. Ucieszył się tym wyjaśnieniem. Zatarł ręce i podniósł się z fotela.
— A zatem, młody człowieku, wypada mi zaproponować ci jakiś poczęstunek. Na co masz ochotę do filiżanki dobrej herbaty?
Paweł zrobił wielkie oczy i zaoponował.
— A rozgrzeszenie? — zapytał z odrobiną lęku, jakby się obawiał, że tamten zbagatelizuje go i odeśle z kwitkiem.
Mnich spojrzał na niego nieco zdziwiony, a potem jowialnie się roześmiał i po przyjacielsku poklepał go po ramieniu.
— Nie lękaj się. Zejdziemy później do kaplicy, wspólnie się pomodlimy, a ty przystąpisz do komunii. Bingo! — rzucił jak młody źrebak, wypuszczony na wybieg. — Zdążę się wywiązać ze wszystkich kapłańskich powinności!
TOPW
eszli do kościoła Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. Jak głosiły podania, Matka Boża tu właśnie spędziła ostatnie dni ziemskiego życia i tu zasnęła snem wiecznym. Konsekrowana w 1908 roku świątynia była neoromańską budowlą o jasnym interieur. Gaston z pasją pstrykał zdjęcia, ustawiając Ankę jak posłuszną modelkę na tle sakralnych wnętrz. Pozowała mu z wdziękiem, spod przymkniętych powiek rzucając co rusz tęskne spojrzenia za Pawłem. Błyskał flesz. Łączyła ją z Nigeryjczykiem nić subtelnej przyjaźni, której nie stał na przeszkodzie odmienny kolor skóry. Rozpromieniony Murzyn kilka razy kiwnął zachęcająco na Polaka, pragnąc, by włączył się do przezabawnej sesji, ale ten nie miał na to ochoty. Nie odpowiadała mu rola uśmiechającej się na zawołanie kukły.
Gertruda wyrosła jak spod ziemi tuż obok sflaczałego chłopca, gdy ten przystanął przy posadzkowej mozaice, zawierającej znaki Zodiaku. Miała na sobie wyszczuplającą ją zwiewną sukienkę z delikatnego materiału w kolorze wrzosu. Założyła buty na obcasie, więc w rezultacie tego spoglądała na niego nieco z góry. Skwapliwe podsunęła mu temat do rozmowy.
— Tam dalej — rzekła — są symbole Trójcy świętej, tu zaś znaki pogańskie. Czy można to jakoś połączyć, bo nie wszyscy się na to godzą, i to w miejscu kultu?
Zadumał się nad tym z pozoru naiwnym pytaniem. Odniósł niejakie wrażenie że już od początku pobytu w Izraelu podświadomie drąży ten wątek w poszukiwaniu odpowiedzi. Przez chwilę bawił się światłem, które padało z góry.
— Już wiem! — doznał nagle olśnienia. — Coś podobnego wcześniej mi wpadło w oczy, tylko nie pamiętam, gdzie. Czekaj, czekaj, niech pomyślę — uniósł palec do góry. — Chwila moment! Już sobie przypominam, w Lublinie. Palotyni mają tam na Sławinku nowy dom, a na jego frontonie widnieją te znaki. I jakoś im to nie przeszkadza. Widocznie jest na nie moda.
— Nie musisz szukać tak daleko. Od tej schodkowej Mazal Dagim Street w Jafie też odchodzą uliczki o nazwach znaków Zodiaku. Wiesz, tam, gdzie są te galerie artystów...
Włosy miała ściągnięte gumeczkami, a z kucykami przypominała nieco małą zagubioną dziewczynkę, zalotnie adorującą starszego od niej pana. Wydawało się, że gdy usłyszy odpowiedź, uprzejmie podziękuje za uzyskane informacje, grzecznie dygnie i z taktem odejdzie.
Uśmiechnął się pod nosem.
— Wyobraź sobie, ze zaraz po przylocie wybrałem się na spacer brzegiem morza w stronę Jafy. Zawróciłem po prawie dwóch kilometrach.
Przytaknęła, ale nie to ją akurat zajmowało.
— Zatem daje się je... jakoś ochrzcić? — dociekała, czekając na to, co powie.
Pewnie miała to czarno na białym wypisane w przewodniku, który trzymała w rękach. Nie mógł tego sprawdzić, bo przecież w przeciwieństwie do niej nie znał języka niemieckiego.
— Być może, skoro tu są — ostrożnie dedukował. — Przez wiele wieków przenikały się te dwie różne kultury i twórczo oddziaływały przecież na siebie. Jedna, biorąca się stąd, z Izraela i zwana judeochrześcijaństwem, i druga, helleńska, grecka, kwitnąca przez stulecia w Imperium Romanum — popisał się z dumą. — Ich wzajemne wpływy rzucają się w oczy, są widoczne w sztuce, w malarstwie i architekturze, w literaturze i poezji... — urwał, nie chcąc przeholować. Właściwie słowa płynęły same, jakby jego drugie głębsze ja było lepiej zorientowane i poinformowane. Dziwnym trafem był przygotowany do tej rozmowy.
W oczach Gertrudy ujrzał błysk podziwu. Utrafił w jej oczekiwania i smak.
— Przeprowadzasz fenomenalne analizy — podsumowała chłopaka. — Jesteś oczytany jak adiunkt na uniwersytecie i od razu docierasz do istoty rzeczy. Mało kto to potrafi...
Omal się nie zarumienił. Marzyła mu się praca na uniwersytecie, ale było za wcześnie, żeby o tym serio myśleć. Czekał go dopiero drugi rok.
— No, wiesz? Bierzesz mnie pod włos — bronił się. — Trafiło się ślepej kurze ziarno. Przeceniasz moje umiejętności.
— Nie sądzę — ujmująco zaoponowała, poprawiając dłonią włosy. Dopiero teraz zauważył, że w uszach ma dwa maleńkie finezyjne kolczyki z misternie wyrytą literą „p”. Ani chybi zależało jej, żeby wpadły mu w oczy.
— Idźmy dalej — zdecydował. — Nie możemy tu wiecznie sterczeć.
Niespiesznie ruszyli z miejsca. Owszem, z przyjemnością i pasją odkrywcy czytywał zajmujące książki, ale dotykające raczej zagadnień z obrębu fizyki, astronomii i kosmologii. Historią chrześcijaństwa się nie zajmował.
— A propos! Spod jakiego jesteś znaku? — znów niewinnie zapytała.
Wzruszył obojętnie ramionami.
— Chyba spod Wodnika. Urodziłem się w zimie. Ale nie wierzę w te brednie. Olewam to.
— Ja spod Wagi — odpowiedziała. — Pasujemy do siebie. Ej! — szybko zmieniła temat. — Urodziłeś się w zimie? Przecież w zimie nie ma bocianów. A przynajmniej nie w Polsce. Przylatują do Egiptu — radośnie zachichotała.
Zeszli do krypty o pięknym planie koncentrycznym i obejrzeli ołtarz, a przy nim figurę zapadającej w sen Maryi. Tu dopadła ich Anka, patrząca podejrzliwie, czy przypadkiem nie trzymają się za ręce jak Romeo i Julia.
— Zawsze gdzieś skręcasz na boki! — fuknęła.
Wściekł się. Przez krótką chwilę wydawało się, że strzeli ją w pysk. Nie znosił, gdy skuwano go kajdankami.
— Widocznie nie lubię się fotografować! — odszczeknął. Zmełł w ustach jakieś przekleństwo i pomyślał z żalem, że przecież nie robi jej wyrzutów, iż bez przerwy przestaje z Afrykańczykiem.
Obejrzał się za Gertrudą, która natychmiast się zmyła. Czuła respekt przed tą wiedźmą. Sterczała teraz smutna jak maleńka dziewczynka, której siłą odebrano zabawkę. Potem jakiś ostrzejszy błysk pojawił się w jej oczach, bo pewnie poddawała w myślach rywalkę najgorszym torturom. Nie należała do tych, którzy godzą się z nokautem. Może wzorem dawnych inkwizytorów paliła ją na stosie? Wreszcie odwróciła się, podeszła do kogoś starszego z niemieckiej grupy i wdała się w rozmowę.
TOPP
rzesyłkę musiał Paweł odebrać osobiście z recepcji, bowiem należało pokwitować jej przyjęcie. Tym razem Ance udało się dojrzeć adres zwrotny, bo szorstko wyrwała mu z dłoni jasnobrązową kopertę. Obwąchała ją z obu stron z miną srogiego i bezdusznego prokuratora, który wreszcie zdobył dowód rzeczowy, kompromitujący podejrzanego. To był dla niej cios. Nie przyszło jej do głowy, że chłopak może konspirować za jej plecami.
— Z Budapesztu? — prychnęła zjadliwie. — Przecież to Węgry. Do jasnej cholery, kogo tam masz, ty żłobie?
Prawie siłą odebrał jej list i ciekawie ważył w dłoni. Koperta była formatu zeszytowego, solidna i gruba. Nie udało się Ance jej rozedrzeć.
— W Budapeszcie? — zapytał. — A to nie w Rumunii? — łgał jak stary oszust, udając niezorientowanego. — Nie mam nikogo — bezczelnie rzucił jej w twarz. — To pewnie jakaś pomyłka!
Wydawało się, że rzuci się na niego z pięściami.
— Ty ordynarny chamie, pomyłka? Za kogo ty mnie masz? To może to jest w Chinach? Co tam z tyłu pisało? Jakaś Manuela Tibor? — spiorunowała go wzrokiem jak najgorszego wroga. — Sądzisz, że uwierzę w te brednie? Dawaj, sprawdzę! — wyciągnęła skwapliwie rękę, chcąc się uwolnić od wątpliwości.
Tym razem okazał się dużo szybszy.
— Ha, ha, ha! — koperta strzeliła wysoko nad głowę, więc nie mogła jej dosięgnąć, chociaż podskoczyła kilka razy. — Ha, ha, ha! — rechotał jak najęty. Tańczyła wokół niego. — I ja mam, rzepo, swoje sekrety! — był od niej wyższy o tych głupich pięć centymetrów, no i nieco bardziej wysportowany.
Kilka osób już się przyglądało jej pożałowania godnym harcom i dziewczyna wreszcie pojęła, że się kompromituje.
— Wracaj sobie sam do Warszawy, ty draniu! — palnęła z nieskrywanym żalem. — Beze mnie! — Musiała sobie poprawić spódnicę. — Ja sobie polecę z Gastonem do Paryża.
Nie przejął się tą groźbą, odwrócił się dumny jak paw i udał się z listem w stronę windy.
— Do zobaczenia na Polach Elizejskich! — kpiąco dociął dziewczynie, okazując jej jawne lekceważenie.
Nadjechała winda i odruchowo wcisnął przycisk czwartego piętra. Nie czekał, aż znajdzie się w pokoju. Ciekawość była silniejsza. Zdarł brzeg koperty, z radosnym biciem serca wysuwając zawartość. Znalazł tam złożony na czworo pachnący list o falistych brzegach i plik kolorowych fotografii. Na chybił trafił wybrał jedną z fotek i roześmiał się, rozanielony. Jego słodziutki cukiereczek w skąpym stroju kąpielowym pozował na tle czerwonego kabrioletu, żywcem porwanego Nigeryjczykowi. Nawet fotele się nie różniły.
— Mucha nie siada! — zapiał z triumfującą miną.
Winda zatrzymała się z charakterystycznym dźwiękiem, do którego już przywykł. Pomyślał, że będzie mu go potem brakować w Warszawie. Wyniósł się z niej i skierował się do swego numeru, z przejęciem przeglądając po drodze inne zdjęcia. Kilka ujęć pochodziło znad rozświetlonego słońcem Balatonu. Kiedy wszedł do pokoju, z rozkosznym podnieceniem rozłożył list, który — ku jego zdumieniu — został po części napisany po polsku.
TOPB
yło coś wzruszającego i łapiącego za gardło w scenie, która miała miejsce pod krzyżem na Golgocie. Nie wszyscy uczniowie mieli odwagę oglądać z bliska mękę Pana. Natrafił na ten fragment opisu, wertując Ewangelię według świętego Jana. Testament z krzyża, na którym zawisł wcielony Syn Boży, aby odkupić grzechy świata, składał się z dwu skąpych zdań, z najwyższym trudem rzuconych w agonii.
— Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował — czytał Paweł półgłosem — rzekł do Matki: „Niewiasto, oto syn Twój!”. Następnie rzekł do ucznia: „Oto Matka twoja”. I od tej godziny uczeń wziął ją do siebie!..
Kilka razy przeczytał ten fragment Ewangelii i długo nad nim medytował — tak długo, aż krótki tekst wrył mu się w dobrze w pamięć. Pełna słodyczy była scena pod krzyżem, a padające w niej słowa zdawały się przypominać, że w kruche życie ludzkie było wpisane coś naprawdę trwałego, co pozwalało człowiekowi przetrwać cierpienie i śmierć. Głęboki związek Syna z Matką nie poddawał się prawu przemijania, zatem nienawiść złych duchów, które z trzewi ziemi zachłannie sięgały ku krzyżowi, nie mogła go zniszczyć.
Leniwie wyciągnął się na łóżku, z uwagą przeglądając błyszczące fotografie i wciąż poszukując nowych szczegółów. W granatowym szkolnym mundurku było Manueli wyjątkowo do twarzy. Prezentowała się w nim tak niewinnie i dziecięco! Czekała przed budynkiem z ciemnoczerwonej cegły w otoczeniu podobnie odzianych koleżanek, ściskając pod pazuchą jakieś książki i uśmiechając się radośnie do obiektywu.
Kiedy tak na nią patrzył, przyszło mu do głowy, że medytując z rozwagą nad Jezusem i Jego misją, gubił gdzieś po drodze Jego Matkę i mimowolnie Ją pomijał. Protestanci ponoć uważali, że Jej rola w dziele zbawienia nie była znacząca. Jednakże scena pod krzyżem temu dobitnie przeczyła. Maryja była zawsze przy Jezusie, zawsze w pobliżu, chociaż raczej z boku i jakby w tle — zarówno wtedy kiedy rozpoczynał publiczną działalność, przyjmując z rąk Jana Chrzciciela chrzest w Jordanie, jak i wtedy kiedy zasłona świątyni miała się rozedrzeć na dwoje. Odszukał listy świętego Jana, który zgodnie z poleceniem Nauczyciela miał się Nią opiekować do kresu ziemskich dni. Strona po stronie kartkował Nowy Testament, uzmysławiając sobie, że umiłowany uczeń znajdował się w uprzywilejowanym położeniu, ponieważ mógł odkrywać orędzie Pana w nadzwyczajny i wyjątkowy sposób, a dlatego nadzwyczajny i wyjątkowy, że słyszał je — ze słodyczą objaśniane — z ust Jego Matki. Przeminęła młodość i stał się dorosłym. Nad czym dumał, będąc już w sile wieku? Paweł śledził jego zapiski. Apostoł niestrudzenie powracał do tego samego tematu, tak bliskiego przecież wszystkim kobietom — do szlachetnej i pełnej oddania miłości.
Minęła północ, a Paweł wciąż czytał, mając nieodparte wrażenie, że dociera do głębi tajemnicy Boga. Bez miłości życie nie miało sensu, stawało się ubogie i wyjałowione, ustępując zwariowanej pogoni za pieniędzmi, władzą i dobrobytem. Uczył o niej również święty Paweł, wyśpiewujący na jej cześć wspaniały hymn.
— Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości — czytał półgłosem — nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje!...
Dzierżąc w dłoniach niby talizman pachnący różą list od Manueli, cieszył się, że wraz z nim spłynęło na niego światło z nieba. Otrzymał szczególny dar łaski. Wiedział, że może opuścić Izrael w pokoju ducha, świadomy tego, co zyskał. Bóg dozwolił mu zerwać kwiat poznania z niebiańskiej łąki — z tej łąki, po której sam się pewnie przechadzał w otoczeniu cherubinów i serafinów.
— To wam oznajmiamy, co było od początku — wydawał się szeptać mu do ucha umiłowany uczeń, a jego cichy głos słyszał Paweł, choć upłynęły liczne stulecia — co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce!..
Orędzie o miłości mocniejszej od śmierci miał chłopak z Polski zabrać z Ziemi świętej i udać się z nim jak z cennym ładunkiem do własnego kraju. To, co w nim tu zasiano, winno było tam zaowocować, sycąc szukających drogi i spragnionych prawdy.
— Bóg jest miłością! — szeptał mu do ucha umiłowany uczeń Pana. — W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu...
Zamknął wreszcie Nowy Testament i długo trwał na modlitwie. Poszedł spać dopiero po pierwszej w nocy.
TOPO
d rana żegnał się z Ziemią świętą. Jak ogrodnik pieczołowicie wydobywał cenną winorośl z uświęconej gleby, ostrożnie by nie zniszczyć kruchych korzeni, z nadzieją na to, że przyjmie się ona na piaszczystym brzegu Wisły. Przeczuwał, że czeka go jeszcze jedna podróż w głąb duszy, ale niebiańskie biuro podróży nie nakleiło dotąd na jego bagażach żadnej etykiety. Podświadomie na coś czekał, choć nie wiedział, na co. Przed śniadaniem kolejny raz przeczytał list z Budapesztu i obejrzał wszystkie zdjęcia. Na jednym z nich Manueli towarzyszyła dużo młodsza siostra, z pewnością jeszcze chodząca do przedszkola. Na innej siedzieli przy kawiarnianym stoliku jej rodzice. Starszy brat przycupnął na schodach okazałej willi z ogrodem i brzdąkał sobie na gitarze.
Po śniadaniu, w czasie którego osowiała Anka rzuciła tylko kilka słów, wyszedł za hotel, decydując się na ostatni spacer po parku. Żegnał się z palmami i krzewami, ze zmurszałym murem, odgradzającym ten teren od ulicy, a nawet z kotem, którego dokarmiała zatroskana staruszka z Czechosłowacji. Przysiadł na niewielkiej ławeczce pod starym poskręcanym drzewem, którego nazwy nie umiał sobie przypomnieć. Zza pazuchy wyciągnął Nowy Testament. Wertował stronice, ze zdumieniem odkrywając, że czynionych ołówkiem dopisków na marginesach było znacznie więcej niż przypuszczał. Nie chciało mu się wprost wierzyć — trwały wakacje, a on zawzięcie orał Pismo święte jak skrypt przed egzaminem. A przecież nie czekała go sesja poprawkowa. Wahał się nad Gertrudą, którą mógłby uznać za swego najlepszego przyjaciela, gdyby nie to, że tak krótko się znali. Zmarnowała prawie cały turnus, głupio udając, że nie rozumie polskiego i z niepojętym zacięciem grając rolę malowanej lali. Fantastycznie się z nią gawędziło, niestety nad wspólnie spędzonymi chwilami ciążyła bolesna świadomość nieuchronnie nadchodzącego rozstania. Czy tak musiało być? Czy nie mogła otworzyć ust o półtora tygodnia wcześniej? Wiedział wszakże, że rozmów z nią nie zapomni. Były jak lakowa pieczęć na ważnym dokumencie, spisanym na zwiniętym w rulon pergaminie. Jeszcze raz powrócił do Dziejów Apostolskich. Przebiegł wzrokiem najpierw pierwszy, a potem drugi rozdział tej księgi. I wtedy doznał olśnienia. Błysk myśli był szczególny. Zerwał się gwałtownie z ławki, uzmysławiając sobie nagle, że poważnie się mylił, łudząc się, iż jest gotowy do wyjazdu.
Zastanowił się, która jest godzina, spoglądając jak na zboczach Beskidu Sądeckiego pod słońce, a potem zaczął robić gorączkowe plany. Pojął, że musi odnaleźć Gastona, który zapewne kręcił się gdzieś po hotelu. Jeszcze raz przejrzał uważnie cały drugi rozdział Dziejów, dłużej zatrzymując się przy scenie z językami jakby z ognia. Nie rozumiał, dlaczego tego kapitalnego odkrycia dokonał tak późno.
— Sekret niezwykłych narodzin Kościoła — z niejakim podnieceniem wyszeptał do siebie. — Bez tego do niczego by nie doszło!
Przez dziewięć dni uczniowie trwali w wieczerniku na modlitwie i żaden z nich wcześniej nie usiłował wyjść na ulice świętego miasta, aby głosić Zmartwychwstałego. Jezus nakazał im bowiem oczekiwać dopełnienia, które enigmatycznie nazwał „obietnicą Ojca”.
— Słyszeliście o niej ode Mnie — czytał półgłosem — Jan chrzcił wodą, a wy wkrótce zostaniecie ochrzczeni Duchem Świętym! — sylabizował. — Nie wasza to rzecz znać czas i chwile, którą Ojciec ustalił swą władzą, ale gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi!..
Sprawa Jezusa posuwała się dalej. Odnotował w myślach słowa Gertrudy, która zacytowała jakiegoś znanego protestanckiego teologa. Rzuciła mimochodem: „Die Sache Jesu geht weiter!“ Doznawał rozterki. Czy po tym, co przeżył, Bóg mógłby odmówić mu chrztu Ducha?! Pozostawał na tyle bystry, żeby od samego początku wiedzieć, iż rozpoczął duchową podróż, która nie dopuszczała odwrotu. Został wybrany, czy tego chciał, czy nie.
O przebudzeniu zielonoświątkowym wspominał ojciec Emanuel, sugerujący ostrożnie, by po powrocie do kraju zainteresował się działającymi tam ruchami odnowy Kościoła. Po zejściu z nim do kaplicy mnich nałożył ręce na jego głowę i śpiewnie się modlił, wypowiadając brzmiące obco frazy. Kapłan przywołał również w rozmowie grupy oazowe i wspólnoty neokatechumenatu. Zakonnik znał przyszłość i opowiadał Pawłowi o różnych dziwnych rzeczach, których chłopak jeszcze nie rozumiał. Miało wiele się wydarzyć w najbliższych latach w kraju, tak dobrych jak złych. Z jego cicho szeptanych słów chwilami wcale nie przezierał optymizm.
Czy zatem Bóg mógłby odmówić? Nie był podobny do tych, którzy długo wątpili, borykając się z rozterkami i dochodzili powoli do aktu głębokiej wiary. Nie domagał się jak święty Tomasz, zwany z tego powodu Niewiernym, by dotknąć ran Ukrzyżowanego. Nie zwalczał uczniów i nie wysyłał ich do więzień jak Szaweł z Tarsu, który uległ dopiero pod Damaszkiem, gdy powaliła go z konia moc z nieba. Z Szymonem Piotrem zajrzał rankiem do pustego grobu, z zaciekawieniem oglądając opaski i chusty. Podobnie jak najmłodszy uczeń Pana, nie musiał kłopotać się o wiarę — co było dla niego źródłem niewymownego pokoju i ogromnej radości.
następny poprzedni