U
DERZYŁO mnie bogactwo flory i fauny tej planety, rzuconej na dalekie obrzeża galaktyki. Życie pleniło się tu niemal wszędzie — na lądach, w atmosferze i w głębinach oceanów. Natura triumfowała, zaś w wyniku ewolucji wykształciło się wiele milionów gatunków owadów, zwierząt i ryb. Kilka razy opłynąłem glob i zabrałem się do katalogowania organizmów żywych. Nie znalazłem tu wprawdzie wybitnie inteligentnych form życia, za którymi rozglądałem się w kosmosie, tym niemniej badane ciało niebieskie wydało mi się intrygujące i zajmujące pod każdym względem. Korciło mnie, by w niedalekiej przyszłości oddać je Meonom, rokującej rasie klasy zero trzy. Ten gatunek szybko ewoluował i wymagał lepiej przystosowanego środowiska. Wyglądający jak świetliste larwy Meonowie czuliby się doskonale w mokrych lasach tropikalnych, nie mówiąc o tym, że dopasowaliby się bez trudu do tutejszego łańcucha pokarmowego.
Nie ze wszystkim jednak ewolucja sobie poradziła. Załamała się na gatunku, odgrywającym kluczową rolę na tej planecie i szybko przekształcającym otoczenie. Dziwnym trafem doszło do jego degeneracji.
— Katastrofa — mruczałem z niesmakiem, oglądając brudną mgłę wiszącą nad ogromnymi metropoliami, wyrosłymi na różnych kontynentach. — Jak tak można?
D
OBRZE rozwinięty i pojemny mózg ssaków naczelnych o spionizowanej postaci z niezrozumiałych dla mnie powodów wykorzystywał nikły procent swego potencjału. Co wywoływało fatalne skutki. Dociekliwi dwunożni byli niebezpiecznymi pasożytami. Nie umieli żyć w harmonii z przyrodą, bezmyślnie ją eksploatowali i niszczyli wszystko, co tylko się dało. Straszliwie zaśmiecali otoczenie. Nie pozostawili w spokoju nawet przestrzeni kosmicznej. Wierzyli, że ich celem jest dominacja technologiczna w świecie natury. Gdybym pozostawił ich własnemu losowi, starliby życie z powierzchni globu. To już był ostatni dzwonek.
Aby uratować planetę i zachować jej cudowną faunę i olśniewającą florę, należało wyplenić ten gatunek. Rozprawić się z nim raz na zawsze. Po głębszym namyśle zdecydowałem się jednak pozostawić przy życiu jedną setną nieszczęsnej populacji. No, może gdzieniegdzie jedną pięćdziesiątą. U niewielkiej części osobników wykryłem bowiem obiecujące sekwencje genetyczne.
Kiedy uporałem się z pracą, świetlista strzała z zabójczym wirusem wystrzeliła w stronę globu. Ja zaś wybrałem się w dalszą drogę, szukając innych skupisk życia w kosmosie. Tu już posprzątałem.