Edward Guziakiewicz
A JEŚLI JUTRA NIE BĘDZIE
powieść science fiction

1

Powieść «A jeśli jutra nie będzie» należy do nurtu postapokaliptycznego w fantastyce.

2

Po ataku zabójczego wirusa z kosmosu przy życiu pozostaje niespełna dwa procent ludzi na Ziemi.

3

Uratowani z pogromu nieliczni mieszkańcy Florydy, głównie bardzo młodzi, organizują się, by stanąć na nogi.

4

Na jednego mężczyznę przypada kilka kobiet, co decyduje o charakterze powstających wspólnot.

5

Utwór ma także drugie dno. Wiąże się ono z kalendarzem Majów i zapowiadanym przez nich czwartym końcem świata.

Z

MUTOWANY wirus najpierw zaatakował odległą Japonię. Skośnoocy przechodnie w Tokio, Jokohamie i Osace padali jak muchy, schnąc i rozsypując się w pył. Szybko ogarnął całą Azję, dotarł do Europy i uderzył we wschodnie wybrzeża Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ludzie nie zdążyli się przestraszyć i wpaść w panikę, więc obywało się bez dantejskich scen. W niedzielę w wieczornych wiadomościach informację o tragedii podawano jako ciekawostkę, a w poniedziałek było już po wszystkim. Doszło do biologicznej zagłady gatunku. Epidemia błyskawicznie ogarnęła cały świat, kosząc blisko sto procent populacji. Nie ominęła Florydy.

Oscar Moore nie zdawał sobie sprawy z tego, co się w nocy stało. W powietrzu wisiał lęk, lecz jeszcze nie zdążył wywołać w nim denerwującego bicia serca. Chłopak nie był rannym ptaszkiem, jednak musiał się nauczyć wcześnie wstawać. Skrył się pod prysznicem, obejrzał w lustrze swoją gładką twarz, póki co nie wymagającą maszynki do golenia, zjadł w kuchni płatki z mlekiem, założył wygodne dżinsy i koszulę z cienkiej flaneli, przeniósł się do garażu i wyprowadził srebrne volvo matki. Nie był dawno u fryzjera i niesforne włosy w kolorze głębokiego brązu opadały mu na kołnierzyk koszuli. Jak co dnia wybrał się do szkoły.

Dotarł do skrzyżowania. Światła się zmieniały, zielone, żółte i czerwone, a stojące bezładnie samochody blokowały przejazd. Doszło tu do kraksy. Dwa policyjne radiowozy z migającymi kogucikami dopełniały obrazu całości. Panowała dziwna cisza. Kierowcy zniknęli jak kamfora. Wydawało się, że porzucili swe gabloty i pospołu wybrali się na piwo. Za nim podjechała do zatoru białą toyotą seksowna brunetka z naprzeciwka. Była jego sąsiadką, po cichu się w niej podkochiwał, więc znał ją z imienia i nazwiska. Rita Bennett miała około trzydziestki i pracowała w banku przy Datura Street. Wiedział o tym, bo kiedyś niczym wynajęty detektyw pojechał za nią, chcąc skrycie sprawdzić, co robi. Zajmowała piętrowy dom z ładną werandą i ogrodem. Mieszkała sama i dziwił się, że taka modelka nie ma faceta. Nikt jej nie odwiedzał, poza dwiema starszymi kobietami, niechybnie jej ciotkami. Czasami wieczorami usiłował ją podglądać przez ustawioną przy oknie w pokoju na piętrze lunetę na statywie, którą dostał na siedemnaste urodziny.

Rita wysiadła, chcąc sprawdzić, co się dzieje i zdjęła okulary przeciwsłoneczne, mrużąc lekko oczy. Była pierwszą żywą istotą, którą spotkał tego ranka i wziął to za dobry znak. Kiedy widział ją w mini, czuł radosny przypływ podniecenia. Miał nadzieję, że zamieni z nim kilka słów. W chwilę później źle się poczuła. Oparła się o drzwiczki wozu i bezradnie osunęła na asfalt. Wypadła jej z dłoni komórka. Podbiegł, próbując pomóc, ale nic nie mógł wskórać. Zmarła na jego rękach. Patrzył z przerażeniem na to, co z nią się dzieje. Gładka skóra modelki zwiotczała, jakby jej nagle przybyło lat, zestarzała się w kilka sekund, ciało zaczęło się kurczyć, zamieniając się w mumię, a po dwóch minutach została z niej tylko kupka ceglastego pyłu. Srebrna bransoleta, którą miała na nadgarstku, potoczyła się na pobocze.

Z przestrachem wpatrywał się w bluzkę z żabotem, krótką spódniczkę i czarne damskie pantofle. W jego głowie dźwięczał alarm. Dopiero teraz pojął, że to nie żarty. Znalazł się w centrum zdarzeń, które nie powinny były mieć miejsca. Przeczyły porządkowi, w który mocno wierzył. Czy straszliwy wirus musiał dotrzeć do West Palm Beach?

Wyłączył silnik toyoty Rity, na drżących nogach wrócił do swojego samochodu i udał się do domu. Stracił ochotę na włóczenie się po mieście. Ku swemu zdumieniu zauważył po drodze dwóch snujących się poboczem gówniarzy z deskorolkami. O dziwo, byli cali i zdrowi. W salonie włączył telewizor, próbując się czegoś więcej dowiedzieć. Ludzie znikali, a po nich zostawały tylko odzienia. Przeszukiwał pilotem kanały, odkrywając, że część stacji już nie nadaje. Mówiono o pandemii, na którą nie ma lekarstwa. Występujący przed kamerą posiwiały rozmówca z wąsiskami jak u Alberta Einsteina nie miał wątpliwości, że to diabelstwo pochodzi z kosmosu. Siły zła wygrały z siłami dobra. Zabójczy zarazek rozprzestrzenił się w błyskawicznym tempie. Nadszedł Armagedon.

(...)


K

IEDY przechodził na drugą stronę uliczki, w wieczornej ciszy usłyszał kasłanie. Zabiło mu mocniej serce. Zdziwiło go, bo we wszystkich oknach było ciemno. Zatrzymał się. Atak kaszlu trwał dobrą chwilę. Jeśli się nie mylił, po prawej stronie ktoś czuwał na obrosłej winnym gronem werandzie. Kto się ostał? Nie było w tym miejscu latarni. Podejrzany dom sąsiadował z posesją Rity i dopadło go wrażenie, że warujący tam agent ma oko na jej skarbiec. Czy to było możliwe? Z duszą na ramieniu zbliżył się do parceli, a kiedy wysilił wzrok, zorientował się, że w drzwiach stoi naga kobieca postać. Nie wierzył własnym oczom. Striptiz na skraju drogi?

— Hej! — niepewnie podniósł rękę w przyjaznym geście.

Nieodziana dziewczyna poruszyła się, więc na pewno żyła. Jednak nie odwzajemniła powitania.

Odważył się i wszedł po niskich schodkach. Gdy już wyłuskał z ciemności jej twarz, uzmysłowił sobie, że ją zna. Ciemne włosy podtrzymywały z obu stron wsuwki. O rok starsza od niego, była uczennicą School of the Arts. Interesująca się malarstwem matka przyniosła kiedyś jedno z jej niewielkich płócien i powiesiła na ścianie w salonie. Dziewczyna przywodziła mu na myśl żonę Gomeza z filmu „The Addams family”. Względnie jego córkę, przemądrzałą Wednesday. Wysoka i smukła, nosiła zwykle długie czarne sukienki. Zamknięta w sobie, na ulicy nie zamieniła nigdy z chłopakiem ani słowa.

— Katie? — powściągliwie zapytał.

Dopiero teraz pojął, że wystająca na progu ślicznotka ma figurę jak z okładki „Playboya”. Nie wiedział, co ma zrobić z oczami. Nigdy nie był sam na sam z nieubraną młódką. Nie była brzydkim kaczątkiem i z wrażenia serce waliło mu jak młot. Dziewczyny zawsze miały coś na sobie, czy to na boisku, czy na plaży. Zjechał wzrokiem na jej bose stopy. Kształtne piersi aż prosiły, by je objąć dłońmi.

Przytaknęła i pociągnęła nosem. Nie umiała ukryć stanu głębokiego przygnębienia i wyglądała tak, jakby przez pomyłkę wypuszczono ją ze szpitala psychiatrycznego. Jej twarz nie wyrażała żadnych ludzkich uczuć, bo tłumiło je niewyobrażalne, wręcz zwierzęce przerażenie. Była jak kulący się na środku szosy gryzoń, sparaliżowany światłami nadjeżdżającego samochodu i niezdolny do ucieczki.

— Czemu stoisz naga? — usiłował dociec, gdy już opanował wstydliwy oczopląs.

— Czekam na śmierć — wyjąkała.

Z powątpiewaniem przyjął jej deklarację.

— Jeśli dotąd nie umarłaś, to już nie umrzesz — pocieszył wystraszoną do ostatnich granic dziewczynę. — Widzisz? Ja żyję.

Zastanawiała się nad tym, co powiedział. Odniósł wrażenie, że zapalił małe światełko w tunelu.

— Chodź, zobaczysz! — pociągnęła go za rękaw bawełnianej koszuli.

W pokoju gościnnym na ławie płonęła migotliwym światłem czerwona świeca, pozostawiająca w powietrzu zapach parafiny i wosku palmowego. Obok niej stały dwa kryształowe flakony na cięte kwiaty, wypełnione ceglastym pyłem.

— Tyle zostało z moich starych — znowu pociągnęła nosem. — Umarli na moich oczach.

Uzmysłowił sobie, że w ciągu doby Ziemia stała się cmentarzyskiem dla siedmiu miliardów ludzi. Nie miał kto odprawiać ceremonii pogrzebowych. Zauważył porzucony na fotelu biały płaszcz kąpielowy frotte i próbował ją nim okryć.

— Nie — odepchnęła jego troskliwą rękę. Nieporadnie przytuliła się do Oscara, a potem zaczęła drżącymi palcami rozpinać guziki przy jego koszuli. — Zostań — poprosiła, lękając się zajrzeć mu w oczy. — Inaczej coś sobie zrobię. Nie wytrzymam sama.

Poczuł, że narasta w nim podniecenie i że nie oprze się pokusie. Choćby bardzo chciał, nie umiałby jej odmówić.

(...)