Wierny malarstwu realistycznemu
Z Janem Brożyną, artystą malarzem z Mielca, rozmawia Edward Guziakiewicz

— Pańska droga twórcza splotła się z początkami Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu?
— To liceum powstało w 1948 roku, mnie zaś tam przyjęto w 1952 roku. Pierwsi absolwenci opuszczali właśnie jego mury... Na moje rysunki zwrócił uwagę Jan Jemioło, jeden z moich nauczycieli w podstawówce, notabene wszechstronny pedagog, zachęcający mnie do podejmowania różnych trudnych tematów. Właśnie on obudził we mnie pragnienie, by trafić do średniej szkoły o profilu plastycznym. Nie było to jednak łatwe. Wiadomo, mieszkałem na wsi, byłem więc po trosze «Jankiem Muzykantem» — rodzice pracowali w polu i potrzebowali mnie do pomocy. Sami zresztą nie orientowali się, gdzie takiej szkoły szukać. Jak na osiemnastolatka w tamtym powojennym okresie, dokonałem sporego wyczynu. Pojechałem bowiem z blokiem pełnym rysunków do stolicy i udałem się do Ministerstwa Kultury i Sztuki, pytając o możliwości dalszej nauki. Rysunki obejrzano — i owszem, widocznie się spodobały, skoro skierowano mnie do jarosławskiego liceum. Tam też w rezultacie tego trafiłem. Ciepło wspominam założyciela tej placówki, profesora Jana Zawadę, który grał wtedy w szkole pierwsze skrzypce, o najważniejszych sprawach decydując. Wiodło mi się tam dobrze, moje prace były ciepło i życzliwie oceniane, wkrótce też przyznano mi stypendium ministerialne, które rozwiązało moje kłopoty materialne...
— Niestety, naukę musiał Pan przerwać!
— I to pomimo usilnych starań i dyrekcji szkoły, i Ministerstwa Kultury i Sztuki. Musiałem odbyć zasadniczą służbę wojskową. Po wojsku do szkoły próbowałem wrócić, ale ówczesny duch biurokracji sprawił, że nauki nie mogłem kontynuować. Musiałbym zaczynać wszystko od początku. To znaczy — najpierw zdawać egzaminy wstępne.
— I trafił Pan do Mielca!
— Podjąłem wtedy pracę w PSS w Mielcu jako dekorator. Jednocześnie, mając zamiłowania i w tym kierunku, trenowałem lekkoatletykę.
— Nie trwało to długo, bowiem armia się o Pana upomniała!
— Zdecydowałem się na służbę zawodową, mając płonną nadzieję, że będę mógł tam nadal rozwijać się pod względem artystycznym. Namawiano mnie do tego, obiecując mi złote góry! Miałem trenować lekkoatletykę w «Legii» Warszawa i mieć możliwość studiowania na ASP. Ale wyszły z tego nici. Zamiast bowiem do stolicy, skierowano mnie do Łańcuta — na stanowisko kierownika klubu wojskowego. Pomimo moich późniejszych odwołań, nie udało mi się jednakże uzyskać zwolnienia ze służby zawodowej — i pozostałem w niej do 1979 roku.
— Mimo wszystko, miał Pan chyba w wojsku jakieś możliwości kształcenia i rozwoju talentów plastycznych?
— Raczej nie. Nawet jeśli je miałem, to i tak nie odpowiadały one moim aspiracjom. W strukturach armii odbywały się różne konkursy plastyczne — świetlicowe, klubowe, na szczeblu pułku, dywizji, okręgu i WP; organizowano przecież również ogólnokrajowe imprezy tego typu. Brałem w wielu z nich udział, zdobywając na różnych pułapach, także centralnym, wyróżnienia i nagrody. Niemniej, nie dawały mi one pełnej satysfakcji, bowiem w głębi duszy łaknąłem studiów artystycznych. Cały czas marzyłem o Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, żałując, że nie znalazłem się na tej uczelni. W wojsku malowałem — oczywiście — obrazy, ale powstawały one, mówiąc żartobliwie, niejako «na rozkaz». Przy okazji kolejnych konkursów odrywano mnie od codziennej pracy plastycznej, zlecając wykonanie następnego dzieła...
— Dopiero gdy przeszedł Pan na emeryturę, mógł się Pan całkowicie poświęcić własnej pracy twórczej, ulegając tylko «rozkazom» muzy?
— Nie od razu, gdyż miałem kłopoty ze zdrowiem. W 1982 roku jako emerytowany sierżant sztabowy powróciłem do Mielca, a w rok później sprowadziła się tu również moja rodzina. Impuls do podjęcia działań twórczych wiązał się z planowanym wyjazdem do Hiszpanii, gdzie miałem zajmować się renowacją zabytków kościelnych. Udałem się na Półwysep Iberyjski w 1993 roku, jednak do obiecywanych mi prac w kościołach i klasztorach nie doszło. Ale nie był to pobyt stracony. Namalowałem w Madrycie dwanaście dużoformatowych obrazów olejnych — kopii wielkich mistrzów pędzla — korzystając z dostępnych tam katalogów. Zaś Redakcja Biuletynu «Polonia» i Stowarzyszenie «Orzeł Biały» zorganizowały ich wystawę. Trwała ona przez marzec i kwiecień 1994 roku w kościele polskim. W kilka miesięcy później moje prace ponownie wystawiono przy okazji Światowego Festiwalu Sztuki w Madrycie. Większość z powstałych w Hiszpanii obrazów przywiozłem w 1995 roku do Mielca. Tu można je było oglądać w ramach wystawy indywidualnej w Miejskim Ośrodku Kultury. Były one tu pokazywane również przy innych okazjach — w «Jadernowce», Spółdzielczym Domu Kultury, czy nawet na mieleckim lotnisku...
— Pańskie prace cechuje ogromna perfekcja. Łatwo wpadają w oczy i są niezwykle dopracowane!..
— Starałem się pozostać wierny malarstwu realistycznemu. Kiedy tworzę, wracam myślami do tego, czego nauczył mnie profesor Jan Zawada. Ten dawał nam za przykład dzieła Rembrandta i innych mistrzów holenderskich, a także mistrzów włoskich. Uzmysławiał nam, że malarstwo nie może być powierzchowne, lecz dogłębne, rzetelnie dopracowane, z szacunkiem dla anatomii i dla szczegółów. To są moje pryncypia, o nich też pamiętam, zabierając się do kolejnego dzieła...
— Warto wspomnieć o niecodziennej ekspozycji Pana prac, dostępnej właściwie tylko dla nielicznych, a mieszczącej się w prywatnej posesji Zbigniewa Biesiadeckiego, właściciela firmy COR-BONUS Produkcja lusterek samochodowych w Mielcu!
— Nasza przyjaźń sięga swymi początkami 1994 roku, a jednym z jej owoców jest dziesięć moich dzieł, zawieszonych na ścianach jego domostwa. Dziewięć z nich upiększa okazały salon, a dziesiąte mieści się w biurze, w którym na co dzień przebywa i pracuje właściciel firmy.
— Wybierzmy się może na wirtualny spacer po jego domu, zaczynając od obejrzenia tego ostatniego obrazu!
— Zatytułowany «Bitwa o Monte Cassino» i powstały w 1998 roku obraz olejny o wymiarach 163 na 122 centymetry nie przypadkiem znalazł się w miejscu, w którym Zbigniew Biesiadecki pracuje. Jest bowiem poświęcony jego stryjowi, plutonowemu Antoniemu Biesiadeckiemu, uczestnikowi bitwy o Monte Cassino. Stryj biznesmena walczył w Armii Andersa i przeszedł jej szlak bojowy. Był w III Dywizji Strzelców Karpackich VIII Armii Brytyjskiej. Zmarł we Francji. Obok kolażu, łączącego portret stryja ze scenami militarnymi i widokiem Monte Cassino, na sąsiedniej ścianie można ujrzeć oszklone tableau z odznaczeniami wojennymi stryja, polskimi (w tym krzyż Virtuti Militari), brytyjskimi i włoskimi.
— A salon?!
— Galeria dzieł olejnych w salonie ma charakter głównie rodzinny i nawiązuje w swym charakterze do podobnych pinakotek, dostępnych w dawnych domach magnackich i szlacheckich. Otwiera ją «Portret rodzinny» (1999 rok, 163 na 122 cm), przedstawiający Anielę i Czesława Biesiadeckich z synami Zbigniewem i Janem. W następnej kolejności można obejrzeć «Portret Ewy Biesiadeckiej», przedstawiający małżonkę Zbigniewa (1997 rok, 122 na 82 cm), «Portret Zbigniewa Biesiadeckiego» (1997 rok, 122 na 82 cm), oraz portrety ich dzieci: «Portret Piotrusia» (1997 rok, 122 na 82 cm), «Portret Angeliki» (1996 rok, 122 na 82 cm) i «Portret Łukasza» (1997 rok, 122 na 82 cm). Między portretami rodzinnymi znaczą się inne moje prace. Są tam następujące obrazy: «Marszałek Piłsudski na Kasztance» (kopia dzieła Wojciecha Kossaka; 1999 rok), «Święty Hubert na polowaniu» (kopia dzieła Jerzego Kossaka; 1994 rok) i «Wilki napadające sanie» (kopia dzieła Alfreda Kowalskiego-Wierusza; 1993 rok). Ten ostatni obraz, najwcześniej powstały spośród zebranych w domowej kolekcji, należy do moich dzieł madryckich.
— Nie tak dawno ukończył Pan monumentalną pracę, poświęconą historii miasta!
— Chodzi o obraz — płótno w oleju — zatytułowany «Zamek Mieleckich». Jest największym formatowo moim dziełem i posiada wymiary 250 na 155 centymetrów. Do podjęcia tego tematu zachęcił mnie pan mgr Józef Witek, kierownik Biura Promocji i Informacji Urzędu Miejskiego w Mielcu, w związku z planowanym Światowym Zjazdem Mielczan. Obraz powstawał ponad sześć miesięcy. Zamek Mieleckich — to bardzo słabo znana karta rodzimej historii. Został zniszczony przez Szwedów w 1656 roku, a ostatecznie zrównany z ziemią w rok później przez Rakoczego...
— Jak udało się Panu odtworzyć jego kształty?
— Nie było to łatwym zadaniem, ponieważ nie zachowały się żadne ryciny, a zapiski na temat tej budowli były bardzo skromne. Przez około trzy miesiące przeprowadzałem kwerendę, przekopując się przez archiwa. Ostatecznie udało mi się ustalić jak zamek wyglądał w zarysie, łącznie z murami i fosą obronną. Zaś jeśli chodzi o szczegóły architektoniczne, opierałem się na dostępnej wiedzy o budownictwie z piętnastego, szesnastego i siedemnastego wieku. Muszę przy okazji wspomnieć, że zamek miał ciekawe dzieje. W pierwszym swym okresie był obiektem skromniejszym, z dominacją zabudowy drewnianej, otoczonym wałem ziemnym. Od strony miasta rysowała się palisada, za którą mieściła się wieża obronna z kaplicą zamkową. Później Mieleccy zamek rozbudowali i wzmocnili, okalając go murami.
— Płótno to było wystawione w DK SCK?
— Można je było oglądać w czasie Światowego Zjazdu Mielczan, potem zaś trafiło do zbiorów prywatnych, wzbogacając — jako jedenaste moje dzieło — kolekcję pana Zbigniewa Biesiadeckiego.
— Dziękuję za rozmowę!
Menu
» Strona główna» Informacje
» Tom I
» Tom II
» Do autora
Artyści
» Jan Brożyna» Jan Cichoń
» K. Gargas-Gąsiewska
» Urszula Kapuścińska
» Wojciech Kaszub
» Alicja Korzeniewska
» Maria Kozak-Ciemięga
» Krzysztof Krawiec
» Rafał Krużel
» Anna Kuźniar
» Maciej Mazur
» Stanisław Mityk
» Ryszard Mleczko
» Witold Oczoś
» Józef Piecuch
» Piotr Pszeniczny
» Lech B. Szczurka
» Adolf Talarek
» Małgorzata Wiech
» Maria Zapolska