Są na czterech kontynentach...
Z Janem Cichoniem, artystą malarzem z Mielca, rozmawia Edward Guziakiewicz
— Aby sięgnąć do początków Pana fascynacji sztuką, trzeba cofnąć się w czasie aż do lat dwudziestych odchodzącego stulecia.
— Bardzo wcześnie zainteresowałem się malarstwem. Byłem kilkuletnim brzdącem i — jak pamiętam — wybrałem się z matką z wizytą do jakiejś sąsiadki. Tam zaś odkryłem w leżącej na stole książeczce do nabożeństwa wetknięte kolorowe obrazki. Tak mnie zauroczyły, że je po cichu wyjąłem i zabrałem ze sobą do domu, by je tam skopiować. Mama zauważyła kradzież i obrazki z bólem serca musiałem zwrócić. Nie był to zresztą jedyny mój «wybryk artystyczny» z tamtego dziecięco-młodzieńczego okresu. Przy pasieniu krów — mieszkaliśmy w wiosce o nazwie Żarówka — lubiłem sobie szkicować na czystych kartkach papieru. Oczywiście, w rezultacie tego zapominałem czasem o pilnowaniu pastwiska. Któregoś dnia krowy weszły w szkodę, mnie zaś przyłapano pochylonego nad rysunkami. Muszę przyznać, że moje szkice i rysunki podobały się otoczeniu. To był samorodny talent, który pojawił się nie wiadomo skąd, bowiem w mojej rodzinie nikt nie malował. Oglądano moje prace, zabrano je nawet przy jakiejś okazji do Krakowa. Przebąkiwano o potrzebie kształcenia mnie w tym kierunku, ale moi rodzice nie byli na tyle zamożni, by można było wysłać mnie do jakiejś szkoły artystycznej.
— Znalazł Pan wszakże zajęcie, odpowiadające jakoś talentowi.
— Podpowiadano mi, abym zgłosił się do mieszkającego w pobliżu mojej wioski majstra malarskiego, Jakuba Beresia. Ten wraz z innymi pod okiem profesora Krupskiego ze Lwowa malował i upiększał wnętrza kościołów. Ukończyłem osiemnaście lat, miałem już ponadto pewne doświadczenia z takiej pracy, więc się do niego udałem. Razem z nim w latach 1938 — 1939 wymalowałem wnętrze kościoła w Zasowie koło Dębicy.
— Potem wybuchła wojna.
— Pojawiający się w wiosce Niemcy zauważali moje prace. Pamiętam, że któregoś dnia kilku z nich hałaśliwie weszło do naszego domostwa. Okazało się, że widzieli moje malowidło naścienne w mieszkaniu sołtysa Żarówki i zapragnęli przyjrzeć się innym moim dziełom. Podobnych wizyt w czasie okupacji miałem więcej. Malowałem i upiększałem wówczas wtedy także kamienne figury świętych — i na to zajęcie nie brakowało mi zleceń. Różne to były figury i w różnych miejscach, na cmentarzach, przy drogach i przy kościołach. Zapraszano mnie w związku z tym do okolicznych wiosek. Wykonywałem takie prace upiększające i dalej — nawet pod Tarnowem. Zresztą, miałem złotą rączkę nie tylko do malowania, ale do wszystkiego, do czego się zabierałem.
— Tuż po wojnie trzeba było jednakże opuścić rodzinne strony, gdzie znano Pana rękę i możliwości...
— Po przejściu frontu w 1944 roku panował u nas głód. W okolicznych lasach i na gruntach było mnóstwo min i trudno było uprawiać pole. Doszło w związku z tym do kilkudziesięciu tragicznych wypadków. Cóż było robić, w kilka rodzin wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Ale i tam nie było łatwo. Nie mieliśmy tych przywilejów, co repatrianci zza Buga. Niewiele tam malowałem i raczej nie miałem zamówień na moje prace. Owszem, czasami sięgałem po pędzle i farby, ale tylko dla własnej przyjemności, czy tylko po to, by komuś udowodnić, że rzeczywiście to potrafię...
— W 1955 roku powrócił Pan w rodzinne strony.
— Zamieszkałem po powrocie w Mielcu, tu zaś zaczęło się znowu rysowanie i malowanie. Czas dyktował, co mam tworzyć, a spod mojej ręki wychodziły portrety ówczesnych decydentów. Proszę sobie wyobrazić, że miałem mnóstwo zamówień z różnych urzędów na portret Władysława Gomułki. Rysowałem więc jego twarz wielokrotnie...
— Warto chyba przypomnieć, że moda na «nietypowe» zamówienia nie omijała Pana i w latach dziewięćdziesiątych. Kilkakrotnie malował Pan sztandary strażackie.
— Powstało faktycznie na zamówienia kilkanaście takich malowideł. Jedno ze zleceń otrzymałem aż z Pułtuska!
— W latach sześćdziesiątych zmierzył się Pan z farbami olejnymi, a pod ich koniec rozmiłował się Pan w pejzażu...
— Od tamtego okresu ustawicznie tworzę w technice olejnej. Tu muszę podkreślić, że na moje wybory artystyczne mieli wpływ inni mieleccy malarze. Przyjaźniłem się z Tadeuszem Przywarą, który ciepło oceniał moje prace, mimo że był znany z krytycyzmu. Ale nie tylko z nim, także bowiem z Janem Drewsem, Janem Wozowiczem, ze Stanisławem Szęszołem, z Marianem Pietruszką czy z Tadeuszem Płeszką. Tego ostatniego nazywam «chirurgiem drewna» z racji niezwykłej dokładności i precyzji jego płaskorzeźb. Związałem się — naturalnie — z Towarzystwem Miłośników Ziemi Mieleckiej i następnie z Klubem Środowisk Twórczych TMZM. Uczestniczyłem w plenerach i wystawach...
— Liczba Pańskich dzieł jest ogromna.
— Nie pomylę się, jeśli powiem, że do końca lat dziewięćdziesiątych licząc stworzyłem około tysiąca obrazów. Nie brakowało też na nich nabywców. Rozeszły się po kraju, a wiele z nich zabrano za granicę. Sporo znalazło się w USA. Są na czterech kontynentach. Ich tematyka jest różnorodna. Przeważa wspomniany już pejzaż, ale gustowałem również w portrecie i martwej naturze...
— W 1997 roku wyjechał Pan na krótko do Niemiec.
— Odwiedziłem córkę, która wyszła tam za mąż, a przy okazji namalowałem około dwudziestu obrazów. W Niemczech podziwiałem nie tylko krajobrazy i architekturę, lecz także techniki, stosowane w budownictwie. Ale to już całkowicie odrębny temat, związany raczej z moją pracą zawodową niż ze sztuką.
— Dziękuję za rozmowę!
Menu
» Strona główna» Informacje
» Tom I
» Tom II
» Do autora
Artyści
» Jan Brożyna» Jan Cichoń
» K. Gargas-Gąsiewska
» Urszula Kapuścińska
» Wojciech Kaszub
» Alicja Korzeniewska
» Maria Kozak-Ciemięga
» Krzysztof Krawiec
» Rafał Krużel
» Anna Kuźniar
» Maciej Mazur
» Stanisław Mityk
» Ryszard Mleczko
» Witold Oczoś
» Józef Piecuch
» Piotr Pszeniczny
» Lech B. Szczurka
» Adolf Talarek
» Małgorzata Wiech
» Maria Zapolska