Dotrzymać kroku zdolnym artystom...

Z Marią Alicją Korzeniewską, artystą malarzem i plastykiem z Mielca, rozmawia Edward Guziakiewicz

— Rozmawiając z Panią o początkach drogi twórczej, trzeba się odwołać do wczesnego dzieciństwa i do Pani rodziny.

— Trwały wówczas lata pięćdziesiąte i raczej nie było łatwo, biorąc pod uwagę surowe realia życia i ubóstwo polskiej gospodarki, o ładne kolorowe kredki do rysowania i malowania. Pierwsze, jakie otrzymałam, były «spadkiem» po starszej siostrze, bardzo już krótkie i zużyte. Ogromnie się nimi cieszyłam i — jak pamiętam — rysując, nawet z nimi rozmawiałam. W mojej rodzinie były faktycznie osoby, związane ze sztuką. Dwie siostry mojego dziadka ze strony mamy zajmowały się galanterią artystyczną, malowały pisanki, ale również zasiadały za sztalugami, zabierając się za prace olejne. Mój brat stryjeczny z kolei, dokumentalista rodzinny i fotograf, miał świetną kreskę i podziwiałam jego szkice batalistyczne. Dosłownie za płotem mieszkała ponadto moja matka chrzestna, bardzo bliska mi osoba, tworząca w oleju sceny religijne. Ten świat w dzieciństwie wchłaniałam w siebie i na zawsze on we mnie pozostał!

— Liceum plastyczne ukończyła Pani w Zamościu?

— Trafiłam do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu w 1968 roku. Dlaczego właśnie tam? Ponieważ pochodziłam z tamtych stron. Urodziłam się i wychowałam w Żółkiewce koło Krasnegostawu. Pośród przedmiotów szkolnych, które miałam w tym liceum, szczególnie wpłynęło na mnie liternictwo. Odkryłam, że litera, rysowana czy malowana, może być nie tylko ciekawa w formie, lecz także stanowić sama w sobie małe dzieło sztuki. Tu muszę wspomnieć mojego profesora liternika, Bogusława Bodesa, który uwrażliwił mnie na tę ważną przecież — zwłaszcza z punktu widzenia potrzeb reklamy — dziedzinę twórczości. Dzięki niemu dzisiaj bez kłopotów piszę i maluję odręczne napisy o dowolnym kroju liter bez użycia linijki czy ekierki, a przy tym robię to bardzo szybko. Chętnie ponadto wspominam profesora Marka Kędrę, uczącego nas malarstwa, nastawionego bardzo przyjacielsko do uczniów, który z kolei pozostawiał nam dużą swobodę, jeśli chodzi o dobór tematu, czy sposób jego przedstawienia.

— Po ukończeniu zamojskiego liceum plastycznego trafiła Pani od razu do Mielca!

— Już gdy byłam w czwartej klasie, otrzymałam propozycję odbycia praktyki wakacyjnej w Zakładowym Domu Kultury przy WSK PZL Mielec. Zetknęłam się tu nie tylko z reklamą, ale i z tym, co nazywano wówczas propagandą wizualną. Pracująca tu już wcześniej plastyczka, Hania Frankowska, uznała, że jestem «dobrym materiałem» na liternika. Przetestowano mnie z pozytywnym wynikiem i po ukończeniu szkoły w 1973 roku zatrudniono mnie tu na stałe.

— Pracy było tutaj wiele w tych latach?

— Nie tylko, że wiele, lecz i zarazem niezwykle zróżnicowanej. Bowiem i projektowanie strojów do sztuk teatralnych, i tworzenie scenografii, i wykonywanie tychże według wcześniejszych projektów, i przygotowywanie okolicznościowych dekoracji na dużą scenę oraz na fasadę domu kultury. Wykonywałyśmy również inne prace plastyczne, zlecane nam «z zewnątrz» przez zainteresowane firmy, przez WSK PZL, czy jego poszczególne wydziały. Pod naszą ręką — na przykład — w kawiarni «Melodia» powstawały dekoracje sylwestrowe. Och, było tego moc! Tu warto wspomnieć, że — m.in. — sala kinowa domu kultury została pomalowana, z różnymi oryginalnymi wykończeniami i oszczędną ornamentyką, według naszego projektu plastycznego...

— Czy w tym wszystkim nie zabrakło miejsca na osobistą i dla własnej satysfakcji twórczość artystyczną?

— Pozostawała na to niewielka furtka, zwłaszcza gdy pracowałam nad plakatami. Jeśli obok tekstów miały się pojawić jakiś rysunek lub grafika, to zwykle stwarzały one okazję do artystycznego wyżycia się i do włożenia w powstającą pracę czegoś od siebie, płynącego z serca. Dopiero wszakże w 1991 roku, gdy przeniosłam się do pracowni plastycznej Miejskiego Ośrodka Kultury w kinie «Bajka», zaczęłam malować. Początkowo były to kopie znanych dzieł, oleje i tempery. I dzięki nim trochę się artystycznie rozruszałam...

— Ale wystawiać zaczęła Pani już wcześniej, bowiem w latach osiemdziesiątych...

— Rzeczywiście, ale było to tak, że moja szkolna praca z Zamościa znalazła się bez mojej wiedzy na wystawie w holu domu kultury. Wróciłam akurat po urlopie macierzyńskim i ujrzałam ją pośród prac innych instruktorów plastyków. Inicjatorem tej wystawy, jak i inicjatorem utworzenia w domu kultury galerii malarskiej, była pani Irena Nowakowska. Potem oddawałam również moje prace na doroczne wystawy zbiorowe, odbywające się w Muzeum Regionalnym «Jadernówka». Ale były to już faktycznie lata dziewięćdziesiąte...

— Duchowym przełomem dla Pani był niewątpliwie udział w plenerze malarskim w Mukaczewie na Ukrainie!

— Bardzo spodobały mi się tamtejsze pejzaże, ale jednocześnie właśnie dopiero tam, na Ukrainie, mogłam się przyjrzeć temu, jak tworzą «na gorąco» i z pasją mieleccy malarze młodszego pokolenia. Był to dla mnie bardzo silny bodziec. Od tamtej pory przyglądam się z niesłabnącą uwagą wystawianym dziełom osób z tutejszego środowiska artystycznego, ucząc się przy tym i starając się dogonić tych młodych, ambitnych i bardzo zdolnych. Zależy mi na tym, aby dotrzymać im kroku!..

— Dziękuję za rozmowę!