SF

BANITA



Tytułem wprowadzenia

GROTESKOWO przerysowany karny zesłaniec z centrum Galaktyki szczęśliwym trafem dociera krążownikiem do nieznanego sobie układu solarnego, skrycie lądując na zamieszkałej trzeciej planecie. Jak się można domyślić, to nasza Ziemia. Tu zaś zaczyna rozrabiać, gdyż inaczej nie potrafi. A ponieważ nie grzeszy nadmiarem inteligencji, daje się omotać błędnie zaprogramowanej maszynie pokładowej, która podstępnie dyktuje mu, co ma robić.

Akcja toczy się upalnym latem w zabitym deskami, ale urokliwym siole oraz w otaczających go gęstych borach. Przypada koniec dziewiętnastego wieku i są już znane lampy naftowe. Trwają żniwa, a na podmokłych łąkach klekocą bociany.

Czytelnik ma tu okazję zetknąć się ze skrzyżowaniem klasycznej fantastyki, może motywu z «Predatora» Johna McTiernana, z charakterystyczną dla «Chłopów» Władysława Reymonta panoramą polskiej wsi i figlarnym tematem dwu sióstr z «Balladyny» Juliusza Słowackiego. Dominujący technologicznie przedstawiciel rasy obcych narusza spokój sielankowej osady i panujące w niej obyczaje, rozbudzając uśpione namiętności.

Autor spogląda ze szczyptą humoru i kpiny na obyczajowość dawnej wsi i na różne przywary ludzkie. I przypomina powszechnie znaną gorzką prawdę: każdego można kupić, to tylko kwestia ceny.



Zobacz w księgarni

PDF • ePUB • Mobi




SF

BANITA



Początek mikropowieści

OCKNĄŁEM się z wrażeniem, że bardzo długo przebywałem duchem gdzieś daleko, a teraz wróciłem i łączę się z drętwym jak kołek ciałem. Z początku nie mogłem poruszać okrytymi chityną kończynami, jednak wkrótce wróciło do nich czucie. Dobrze wiedziałem, dlaczego bezduszna maszyna wyrwała mnie ze snu, w który zapadłem przed odlotem. Można to było wyrazić prościutkim, tym niemniej budzącym grozę zdaniem: nadchodziło przeznaczenie. Pokonując opory, wydostałem się z cicho szumiącego hibernatora. Musiałem się pozbierać i ustalić, gdzie się znalazłem.

Nie wierzyłem własnym oczom. Byłem w nieznanym układzie solarnym. Uśmiechająca się do mnie zagadkowa planeta powoli rosła na ekranach. Orbitowała wokół żółtej gwiazdy, jednak nie sama, ale z innymi zagubionymi w przestrzeni globami. Wyłowiłem wzrokiem pasmo asteroidów znaczące się na bocznych ekranach. Domyślałem się, dlaczego mój komputer skierował statek w jej stronę. Zadziwiała atmosferą bogatą w tlen i azot oraz niewyobrażalnymi ogromami wody. Spowijała się wstydliwie w kłęby białych chmur i zdawała się być pokryta wyłącznie błękitnymi oceanami. Spoza obłoków przezierały jednak kuszące lądy, tworzące około jednej czwartej jej powierzchni. Jaśniała silnym blaskiem, kontrastując z czernią usianego kobiercami gwiazd nieba.

— A to ci dopiero! — mruknąłem z zaskoczeniem. — Co za cudo?

Nie przyszło mi do głowy, że po przebudzeniu mogę nadziać się na tak niezwykłe ciało niebieskie. Spodziewałem się śmietniska złożonego z rozsianych w przestrzeni drobnych okruchów skalnych i kosmicznego pyłu. Alternatywą mogła być ogromna gwiazda, której nie potrafiłbym ominąć lub kondensująca materię czarna dziura z iście szatańską grawitacją.

Z bijącym sercem dostałem się do pokładowego komputera, usiłując dowiedzieć się czegoś więcej o tej planecie. Elektroniczny mózg od dłuższego czasu ją badał, beznamiętnie gromadząc dane. Oceniał jej wiek na około pięć miliardów aoriańskich lat. Pod cienką skorupą i gorącym płaszczem krył się złożony z żelaza, niklu i krzemu zwarty rdzeń o bardzo wysokiej temperaturze. Trzymała na grawitacyjnej uwięzi naturalnego satelitę, jednak skalistego i bez atmosfery.

Oglądając ją na fluoryzujących ekranach, to z cicha zżymałem się, po glotrymeńsku cmokając i starając się utrzymać na wodzy rozszalałe po przebudzeniu nerwy, to znowu pogwizdywałem przez szczeliny węchowe, ciesząc się jak nieopierzony młokos. Inni skazani pewnie nie mieli takiego szczęścia. Aż dziw brał, że na takich peryferiach pojawiło się życie. Los potrafił płatać figle! Psubrat komputer leczył mnie jednak ze złudzeń. Znalazłem się bardzo daleko od mojego układu słonecznego. Z osłupieniem przyglądałem się trasie, którą pokonałem. Spałem ponad dziewięćset lat i dotarłem prawie do granic galaktyki.

Rzadko kiedy zesłańcom, budzącym się dopiero wtedy, kiedy kończyło się paliwo, udawało się znaleźć przyjazny skrawek gruntu. Najczęściej z przerażeniem oglądali mroźne pustki, a od najbliższych układów solarnych dzieliło ich wiele lat świetlnych. Biedacy nie mieli więc wyboru. Pozbawiony zasilania krążownik stawał się zamarzającym wrakiem, w którym nic nie działało. Jedynym rozwiązaniem, branym pod uwagę od początku pechowej podróży donikąd, było więc samobójcze polecenie anihilacji. Trzask-prask i po krzyku! Nikt tym nieszczęśnikom jednak nie współczuł. W tak wyrafinowany sposób karano bowiem tylko największych przestępców, w opinii ogółu nie zasługujących na akt łaski, wyrozumiałość i przebaczenie. (...)


SF

BANITA