Fragment pierwszy
N
ASZ ŚLIZGACZ zbliżał się do pensjonatu nad brzegiem morza. Lecieliśmy w szóstkę. Siedziałem obok pilota, George usadowił się z Laurą z tyłu, a za nimi warowało jeszcze dwóch uzbrojonych kolegów z ochrony. Milczeliśmy. Śledziłem migające pod nami zielone wierzchołki drzew i zastanawiałem się nad sobą i moim regulaminowym zajęciem. Występowałem na tej planecie w roli obserwatora. Profesja była jak inne, choć nie wszyscy wiedzieli, na czym ona polega. Niezorientowani mogli utrzymywać, że przyleciałem tutaj pławić się w lenistwie.
Wybrano mnie, bo miałem na swym koncie sporo podróży kosmicznych i zebranych w ich trakcie cennych doświadczeń. Otarłem się o Proximę Centauri, Gwiazdę Barnarda i Syriusza, nie mówiąc o lotach po Układzie Słonecznym. Sporo widziałem i przeżyłem. Misje osiedleńcze wiązały się z mnóstwem procedur i szeregiem nieoczekiwanych zachowań ludzkich, więc często popełniano błędy, niekiedy nawet takie, które mogły zagrozić powodzeniu wyprawy. Należało dbać o porządek i ukrócać prometejskie zapędy kolonistów. Miałem przyglądać się temu, co się dzieje, a w miarę potrzeby zgłaszać zastrzeżenia dowódcy. Szczerze mówiąc, byłem trzeci po bogu i zajmowałem w hierarchii Demostenesa miejsce zaraz za George’em, choć przecież nie do końca oficjalnie.
Glob z pozoru nam sprzyjał. Grawitacja odpowiadała ziemskiej, podobnie ciśnienie i skład powietrza. Oś tej planety była pochylona pod nieco mniejszym kątem niż oś Ziemi, więc pory roku tak bardzo się nie zmieniały. Oba bieguny pokrywały rozległe czapy śnieżne. Doba, prawie taka jak u nas, odpowiadała naszym zegarom biologicznym. Demostenes wylądował w strefie tropikalnej, obudzono nas późną wiosną i temperatura sięgała w południe trzydziestu stopni Celsjusza. Niewielkie białe obłoki zdobiły błękit nieba. Co ciekawe, ta ziemia obiecana posiadała martwego satelitę, podobnego do naszego Księżyca. Zatem należało się spodziewać przypływów i odpływów oceanów. I romantycznych wzruszeń pod rozgwieżdżonym niebem, jeśli było się zakochanym.
Marzyło mi się, żeby samodzielnie podrywać do lotu ślizgacz tej klasy, więc zerkałem co rusz na siedzącego za sterami Davida Scotta. Ukradkiem go podglądałem. Był mistrzem w swoim fachu, doprowadził przecież Demostenesa — wraz z Pittem Johnsonem — do naszej ziemi obiecanej, więc mógł patrzeć na nas z góry. Spokojny i opanowany, rzadko się odzywał, więc nie spodziewałem się, by miał ochotę się wtrącać do tego, co zamierzaliśmy robić nad morzem.
— Ciekawe, czy to prawdziwy kurort, czy tylko atrapa? — rzuciłem do George’a. — A jeśli w środku nic nie ma?
— Nie wiadomo. Nie będziemy się spieszyć. Bo możemy wejść, a potem już nie wyjść — osądził złowróżbnie. — Trzeba najpierw się rozejrzeć.
Szukaliśmy miejsca do lądowania. Pilot zasugerował złotą plażę i tam ostrożnie posadził ślizgacz. Maszyna startowała i lądowała pionowo. Mogła zawisnąć metr nad ziemią i znieruchomieć bez konieczności dotykania gruntu. Wyposażono ją w różne cuda, w tym w doskonały system maskujący. Na zawołanie stawała się niewidoczna.
Nasi goryle wysunęli się naprzód. Omiatali teren czujnikami, mierząc z broni do wszystkiego, co pojawiało się w ich zasięgu. Krok po kroku szliśmy za nimi. Mieliśmy na sobie komandoskie spodnie z dużą ilością kieszeni i podobne bezrękawniki, a na nogach masywne buty.
Otoczenie pływalni nie wywoływało niepokojących skojarzeń. Marmurowe wykończenie było w najlepszym stylu. Dotarliśmy do oszklonej ściany głównego pawilonu. Zajrzeliśmy przez nią do środka. Widoczny przez nią salon wyglądał jak ziemski. Czyżby przed nami dotarli tu już ludzie i rozgościli się na dobre? Wydawało mi się to niemożliwe.
Laura z lękiem odskoczyła, bowiem automatycznie otworzyły się przed nią przeszklone drzwi. Brian i Jerry znieruchomieli po obu stronach, gotowi do oddania strzału. Nie wyłoniło się jednak z salonu żadne monstrum, które należałoby zlikwidować.
— Aqua, water, vann, uisce! — George pochylał się nad basenem. — Pewnie w środku jest sauna i siłownia. — Badał wzrokiem migocącą taflę wody. Potem zwrócił się do nas. — Czy ktoś chciałby wykąpać się tytułem eksperymentu?
Nikt się nie kwapił, więc się zgłosiłem. A poza tym chciałem, żeby Laura dostrzegła moje bicepsy. Byłem dobrze zbudowany, a moim ciałem Rosemary się zachwycała, więc nie miałem powodu, by nim się teraz nie pochwalić.
Rozebrałem się i skoczyłem na główkę. Przepłynąłem crawlem kilka metrów i się wynurzyłem. Laura wpatrywała się we mnie z przestrachem.
— Co jest?! — zawołałem.
— Możesz wyjść? — George stał obok niej, gotowy wyciągnąć do mnie rękę. — To wystarczy.
Wdrapałem się na brzeg. Byłem mokry. Ochroniarze skierowali w moją stronę swe detektory. Przez krótką chwilę czułem się jak królik doświadczalny. Skończyli, niczego niepokojącego nie wykrywając, a ja pojąłem wreszcie, w czym rzecz. Moi kamraci naprawdę się bali. Nie mieli mojego doświadczenia, więc z konieczności zachowywali ostrożność znacznie większą niż powinni. (...)