R

USZYLIŚMY dookoła pensjonatu. Pawilony stykały się ze ścianą tropikalnego lasu, więc kroczyliśmy ostrożnie, bacząc pod nogi. Licho nie spało i należało uważać. Zwłaszcza na ukąszenia niebezpiecznych owadów. Niósł się wilgotny zapach dżungli. Słyszeliśmy krzyk małp. Odzywały się ptaki. Oglądaliśmy wysokie drzewa. Lokowały się na ich gałęziach i pniach kwitnące pnącza. Zwisały liany. Niżej ścieliły się paprocie, glony i mchy. Zieleń była świeża, soczysta i bardzo intensywna. Okrążyliśmy cały ośrodek, nie odkrywając niczego, co mogłoby budzić niepokój. Dopiero gdy wróciliśmy, jeden z naszych goryli pojął, że coś przeoczyliśmy. Detektor Briana wykrył na podczerwieni nieodległy żywy obiekt, kryjący się w dżungli.

Przyglądałem się z niedowierzaniem temu, co wyświetliło się mu na ekranie. Dwunożna istota stała w gąszczu, zapewne skrycie na nas filując. Ktoś nas podglądał jak nic.

— Zombie? — głośno się zastanowiłem. — Spróbujmy podejść, może nie ucieknie.

Powoli zbliżyliśmy się do ściany lasu, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Domyślałem się, że moi kumple popuszczają ze strachu w gacie. Broń trzymali w pogotowiu, gotowi jej użyć. Gdyby toto, co tam się kryło, nagle wyskoczyło, mielibyśmy się z pyszna. Oczyma wyobraźni widziałem, jak złowroga bestia ginie w krzyżowym ogniu wystrzałów. Laura bojaźliwie została z tyłu, nie chcąc się narażać. Ulokowała się za moimi plecami.

Udzielił mi się nastrój niepewności. Nie wytrzymałem nerwowo i krzyknąłem, siląc się na gieroja:

— Hej, hej! Wyjdź do nas, poczwaro!

Przez chwilę nic się nie działo. Potem zaszeleściły zarośla i wstrzymaliśmy dech z wrażenia. W gąszczu nie chroniła się zarośnięta człekokształtna małpa, ani żadne inne zwierzę. Dżungla sprawiła nam miłą niespodziankę. Zza zasłony liści wyłoniła się naga dziewczęca postać o ciemniejszej niż nasza pigmentacji skóry, wystarczająco ludzka, byśmy mogli powściągnąć niezdrowe emocje. Nie musieliśmy się jej lękać.

— Ja cię pierniczę! — wyszeptał George. — To niemożliwe.




Tajemnicza dżaga pochodziła jak nic z wysp Polinezji. Młodziutka i zgrabna, trochę ustępowała nam wzrostem. Czarne włosy sięgały jej do połowy pleców. Jednak oczy nie zdradzały specjalnej inteligencji. A może mi się tylko tak wydawało. Coś ją do nas ciągnęło. Niepewnie uczyniła kilka kroków i zatrzymała się z dziecięcą ciekawością, gotowa zaraz odwrócić się i uciec. Jej biodra zdobił wąski pasek upleciony z włókien roślinnych. Niczego więcej nie miała na sobie, niczym Ewa w raju, lecz nie przejmowała się brakiem ubioru. Czyżby tu żyło prymitywne plemię, którego dotąd nie udało nam się odkryć?

Laura nadal chowała się za moimi plecami. Jako kobieta z Ziemi powinna była zdobyć się na przyjacielski gest, jednak zabrakło jej odwagi, by go uczynić.

— Masz coś do jedzenia? — cicho zapytałem.

Sięgnęła do jednej z obszernych kieszeni i bez słowa podała mi tabliczkę słodkiej czekolady. Pokazałem specjał tubylczej młódce, odwinąłem folię i ze smakiem odgryzłem na rogu, klepiąc się z przyjemnością po brzuchu. Taaakie dobre! Po czym zachęcająco wyciągnąłem przysmak w jej stronę.

— Chcesz gryza? — zawołałem jak dureń. Kompromitowałem się jako poważny agent. Czy tak należało zachowywać się na nieznanej planecie?

O dziwo, moje demonstracyjne zachowanie odniosło skutek, chociaż nie powinno, a tubylcza piękność dała się skusić. Właściwie odczytała moje intencje. Uznała, że nie znalazła się w jaskini lwa. Z wrodzoną beztroską podeszła, zalotnie kołysząc biodrami i nie przejmując się wycelowaną w nią bronią. Wzięła ode mnie czekoladę. Skosztowała, nie spuszczając ze mnie wzroku. Trudno, żeby jej nie smakowała. Kto nie lubił czekolady? Nie uciekła, czego mógłbym się spodziewać. „Rany, udało się!” — zachichotał w mojej głowie cichy głosik. — „I co dalej?”

Tubylcza piękność stała przede mną, jakby na coś jeszcze czekając. Przestąpiła z nogi na nogę. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Króciutką chwilę walczyłem z oczopląsem. Bez żenady prezentowała swe wdzięki, więc jej bliskość sprawiła, że jak sztubakowi zabrakło mi tchu. Z wrażenia bałem się poruszyć. Była cudownie zbudowana, przeurocza i zniewalająca. Obok takiej madonny nie przechodziło się obojętnie.

Jej ciemne oczy taksowały mnie z niesłabnącą uwagą. Wreszcie uśmiechnęła się i powiedziała coś szybko w języku, którego nie rozumiałem. Czułem, że przecięła niepojęty dla mnie węzeł gordyjski.

— Do diabła! — syknąłem przez zęby. — Macie tu translator?

Pokładowy mózgowiec przesłał nagranie na statek i błyskawicznie dostał odpowiedź. Obca dżaga była naprawdę Polinezyjką.

Oznajmił z niepomiernym zdziwieniem:

— Powiedziała: „Dobre. Ty mnie wziąć. Ja być twoja!”

Tyle samo wyczytałem z jej oczu. Poza tym jej gesty nie budziły już wątpliwości. Stała się nagle moją przyjaciółką. Potraktowała mnie jak ziomka i nie zamierzała odejść. Pojąłem, że jakimś cudem dokonałem transakcji. Dostała mi się na własność urodziwa tubylcza dziewka. Za tabliczkę czekolady. Odważyłem się i delikatnie dotknąłem jej zmysłowej twarzy. Przeszył mnie natychmiast dreszcz pożądania.

George dostrzegł moją niepewną minę.

— Ciekawe, co powie na to Rosemary! — zażartował.

— Lepiej weź się do roboty! — fuknąłem. Nie wydawało mi się to wcale śmieszne. — Trzeba wysłać drony, by przeszukały dżunglę. Przecież nie wzięła się znikąd.


M

ALEŃKIE metaliczne pająki wystrzeliły jak z procy. Znikły w gęstwinie, penetrując dżunglę w kierunku wskazanym przez tutejszą piękność. Szybko też odkryliśmy wioskę, złożoną z chat krytych bambusową strzechą. Znajdowała się niecałe trzysta metrów od kurortu. Niżej płynął strumień. Drony przesłały obrazy. Młode kobiety kręciły się po placu. Inne wypoczywały dalej na łonie natury. Mężczyzn nie dostrzegłem.

— Musimy wracać — zauważył George. — Wzywają nas ze statku. Chcesz zabrać tę panią ze sobą?

— Zwariowałeś? Młódka zostaje — prychnąłem. — Gdybym ją wziął, naruszyłbym elementarne zasady bezpieczeństwa. Niczego nie ściągamy na pokłady. A skoro już się z nią komunikujesz, to wytłumacz jej, że do niej wrócę. I zapytaj ją o imię.

Pokładowy mózgowiec zajął się tym, o co go poprosiłem. Poradził sobie bez trudu. Pojąłem, że następnym razem muszę mieć ze sobą podręczny translator.

Słodka Hina żegnała nas z żalem. Żywiołowo zarzuciła mi ręce na szyję i musiałem ją ucałować przed odlotem. Usiłowała mnie zatrzymać. Nie wypuściła czekolady. Wpatrywałem się w jej oczy. Trwaliśmy w rozkosznych objęciach, a czas się dla nas nie liczył. Wreszcie zaczęliśmy czule pieścić się nosami i przez krótką chwilę wydawało mi się, że nie będę umiał z nią się rozstać. Chłopacy zaczęli pokrzykiwać. Zagrozili, że odlecą beze mnie, więc musiałem wziąć się w garść. (...)