D

AVID SCOTT posadził ślizgacz w tym samym miejscu co poprzednio. Rozejrzałem się z uwagą. Przed kurortem nic się nie działo. Krystalicznie czysta woda w basenie mieniła się w promieniach słońca. Znalazłem rozdarte opakowanie po czekoladzie. Podniosłem je i poczułem przykre ukłucie w sercu. Czyżby tyle zostało z pięknej nieznajomej?

Nasi goryle z uwagą omiatali detektorami ścianę dżungli. Tropikalny las zajmował ich bardziej niż pensjonat.

— Może wystrzelić racę? — zaproponował George.

— Zwariowałeś? — popędliwie rzuciłem. A potem rzekłem zrezygnowany: — Rób jak chcesz!

Świetlista raca poleciała, a ja postanowiłem się rozebrać i poleżeć na słońcu. Wyciągnąłem się obok basenu, oddając smętnym rozmyślaniom. Doszedłem do wniosku, że robiłem sobie płonne nadzieje. Jednak wkrótce usłyszałem dziewczęce głosy.

Zerwałem się na równe nogi, nie wierząc własnym oczom. Od ściany lasu oderwały się trzy piękne dziewczyny. Były radosne i roześmiane. Hina wiodła ze sobą rówieśnice, mające podobnie jak ona za całe odzienie plecione paski na biodrach. Zapragnąłem wybiec naprzeciw złotobrązowym cudom natury, ale się opanowałem. Nie mogłem zachowywać się jak szczeniak. Chłopacy byli bliżej i do nich zagadali. Ale cwaniacy! Okazało się, że podobnie jak ja wyposażyli się w translatory. Dwie nowe młódki pozostały przy nich, a Hina zgrabnie ominęła to towarzystwo, kierując się bez wahania w moją stronę. Przepłoszyła moje lęki zniewalającym uśmiechem, który obiecywał rozkosze raju. Nadal była moja i serce omal nie wyrwało mi się z piersi na jej widok. Jej wybór był przesądzony i nie musiałem obawiać się, że ją stracę.

— Jesteś — wyszeptałem z ulgą, gdy się zbliżyła. — Cudownie!

Garnęła się do mnie. Przyniosła ze sobą niepokojące aromaty dżungli. Pieszczotliwie przyciągnąłem ją do siebie. Wsunąłem palce w jej włosy i odnalazłem wargami jej chętne usta. Miała zęby białe jak miąższ kokosa, ciemnoorzechowe oczy i przepyszne długie rzęsy. Połączył nas głęboki namiętny pocałunek. Pojąłem, co stało się ze mną. Zakochałem się w niej bez pamięci.

Usiedliśmy na rozgrzanym marmurze. Usiłowałem opanować niespokojny oddech i przyspieszone bicie serca. Była boska. Cieszyłem się jej bliskością. Wpatrywałem się w jej duże oczy. Zapragnąłem, żeby to magiczne tête-à-tête trwało wiecznie.

Dopiero po chwili pojąłem, że chłopacy sobie nie radzili. Coś im nie wyszło.

— Hej, hej! Ma ktoś czekoladę? — Brian zawołał z rozpaczą.

Myślałem, że parsknę śmiechem. Miałem dwie czekolady, zapobiegliwie wziąłem je ze sobą i wyciągnąłem je teraz z kieszeni komandoskiego bezrękawnika. Wstałem i uniosłem te rarytasy nad głowę.

— Kto chce? Ale nic za darmo! — krzyknąłem głośno, gotowy wykłócać się o cenę za przysmak, który nagle stał się na wagę złota.

Nie miałem pojęcia, że tym sztubackim wyczynem zmienię bieg zdarzeń. Tubylcze dżagi w okamgnieniu zapomniały o podrywających je przystojnych gorylach i skupiły na mnie całą swoją uwagę. Skwapliwie do mnie podbiegły, nie kryjąc, że znalazłem się w orbicie ich zainteresowań. Teraz ja byłem najważniejszy. Brian i Jerry zastygli w bezruchu, pojmując, że dostali kosza. Zostali z tyłu. Zabrakło im karty przetargowej. Czyżby te czekolady miały w sobie coś magicznego?




Naguski okazały się zbyt uwodzicielskie, żebym potrafił im się oprzeć. Skwapliwie doszlusowały do Hiny. Wiedziały, czego chcą. Były takie, że palce lizać, więc ich niepokojąca uroda wytrąciła mnie z równowagi. Ręce mi drżały i z wrażenia miękły mi kolana. Omal nie wpadłem w trans. Urzeczony ich blaskiem, zdarłem folię najpierw z jednej czekolady, a potem z drugiej, i z przejęciem im je podsunąłem, nie zdając sobie sprawy z tego, w co się pakuję. Ochoczo je ode mnie wzięły. Skosztowały. Z ich ślicznych twarzy przezierała akceptacja. Spojrzały po sobie i rzekły coś do mnie w tubylczym języku. I dopiero wtedy zrozumiałem, że znalazłem się w potrzasku. Spadło to na mnie niczym grom z jasnego nieba.

— „Ja być twoja! Ja też!” — miauknął mój translator, pozbawiający mnie ostatnich wątpliwości.

Doznałem olśnienia. Czy chciałem, czy nie, miałem już na własność nie jedną, ale trzy tutejsze boginie. Zerwałem trzy cudowne kwiatki z rajskiego ogródka. Te czekolady działały w ten sposób.

George, który oglądał przez oszkloną ścianę wnętrze pensjonatu, podszedł do nas, ciekawy, co się stało. Przez chwilę widziałem w jego oczach niedowierzanie. Wreszcie wybuchnął śmiechem.

— Tego się nie spodziewałem — wykrztusił spazmatycznie.

— Ja też — rzekłem z ponurą miną. — Ale się załatwiłem?! — przyznałem się bez bicia. — I co ja mam teraz robić?

Brian i Jerry podeszli do nas. Na ich twarzach malowało się uczucie zawodu.

— Takie buty? — nienawistnie sapnął Brian. Bezczelnie mierzył w moją stronę z broni i wydawało się, że mnie zastrzeli. Odbijało mu na potęgę.

Nie chciałem go prowokować.

— Nie przejmuj się! — rzuciłem pojednawczo. — Tych zjawiskowych turkawek jest więcej. Starczy dla każdego. Następnym razem przylecicie z prezentami. (...)