P

O KOLACJI opowiedziałem Rosemary o mojej wpadce z czekoladą. Starałem się, by relacja była zabawna i by nie doprowadziła jej do szału. Zaszliśmy do naszej kajuty, chcąc nacieszyć się sobą. Żona zrzuciła pokładowy chałat i wciągnęła króciutkie dżinsowe spodenki, podkreślające jej zgrabne nogi. Wydatne piersi dobrze wyglądały w obcisłym T-shircie.

Zachowała spokój, choć pewnie każda inna wkurzyłaby się na jej miejscu. Wraca taki do domu i bezczelnie opowiada, że zabawiał się z panienkami. Która żona by to zniosła w milczeniu?

— Aż trzy gówniary? — zdziwiła się niemile. — Po co ci aż tyle?

Zwaliłem na blondasa. Nie było go przy nas, więc nie mógł się bronić.

— Naprawdę przez przypadek. Nie zaplanowaliśmy tego, bo skąd. Nie przyszłoby nam coś takiego do głowy. Sprawdzamy wszystko po kolei, posuwamy się krok po kroku, a George Wilson wypycha mnie do przodu, gdzie tylko może. Jest typem dowódcy, a zarazem eksperymentatora. Nakłania mnie, bym szedł na pierwszy ogień. Ryzykuję więc, czy chcę, czy nie chcę. Trudno inaczej z nim pracować. Ma swoje wymagania i muszę się dostosować.

— O ty, dzielny! — palnęła z przekąsem.

— Nie rozumiem tylko, dlaczego czekolada stała się dla tych niby-Polinezyjek artefaktem. Bez niej facet nie ma żadnych szans. Być może, ta pierwsza, Hina, nieświadomie o tym zadecydowała. Jej wybór stał się obowiązującym wzorcem.

Rosemary usiadła naprzeciw mnie. Coś jej chodziło po głowie. Miała w oczach kurwiki.

— Mówisz, że czekolada? — zapytała jakby dla porządku, głęboko się nad czymś zastanawiając. Pojąłem, że wpadła na ekscytujący babski pomysł. — Chyba wiem, co zrobię… — rzekła z namysłem, niczego mi jednak nie zdradzając.

Dopiero po chwili zorientowałem się, co miała na myśli. Niewieście sekrety? Byłem nie w ciemię bity i pojąłem, że tabliczki czekolady znikną ze spiżarni. Zapadną się pod ziemię.

— Pochowacie je? — rozdziawiłem usta.

— A jak! — pochwaliła się. — My też potrafimy. — Potem na jej twarzy pojawił się cień i na chwilę puściły jej nerwy. Ulegała zmiennym nastrojom i od czasu do czasu musiała się odreagować. Nie przywaliła mi jednak niczym ciężkim w głowę. — Pieprzę te kurewki! Puszczalskie, psiamać! — warknęła. Zaraz jednak się opanowała. Nie chciała stwarzać wrażenia, że jest wredną suką. A ponadto jej złość nie była skierowana przeciw mnie. Spojrzała na mnie ciepło. — Nie obawiaj się, Harry, nie zamknę przed tobą drzwi sypialni — rzekła szczerze. — Robisz, co musisz. Wierzę ci na słowo.

Przytuliłem ją do siebie. A już byłem gotowy uciec, gdzie pieprz rośnie. Prawdę mówiąc, zacząłem podejrzewać, że rajcuje ją to wszystko, co tu się dzieje. Gdyby nie lubiła takich wyzwań, nie wybrałaby w kosmos. Zostałaby na Ziemi, siedziałaby za biurkiem, uśmiechałaby się grzecznie do petentów, a po południu podlewałaby kwiatki w ogródku.

W taką ryzykowną drogę wybierały się jedynie prawdziwe amazonki, ceniące przygodę, gotowe do poświęceń i odnajdujące się w warunkach ekstremalnych. I może dlatego ja, Harry, z moim doświadczeniem, byłem na jej miarę.


W

CZESNYM rankiem, gdy Rosemary jeszcze spała, wybrałem się do magazynów z żywnością. Było tam cicho i spokojnie, a po kuchni nikt się jeszcze nie kręcił. Zwędziłem z półek dziesięć tabliczek czekolady. Ktoś postronny mógłby pomyśleć, że jestem wyjątkowo łasy na słodycze, skoro rozpoczynam dzień od takiej wyprawy. Bogiem a prawdą, te czekolady nie były mi do niczego potrzebne, tym niemniej w razie kłopotów z kumplami mogły stanowić liczącą się kartę przetargową. Owinąłem je srebrną folią, aby nie rzucały się w oczy i chyłkiem zaniosłem do naszej kajuty. Rosemary brała już prysznic i wykorzystując sprzyjający moment, schowałem ten skarb w szafie ściennej pod moimi koszulami.