Edward Guziakiewicz, Hurysy z katalogu
Fragment piąty
Na ponurej
twarzy Louisa malowała się nieufność. Wyczuwał mistyfikację. Ściągnięty na pokład wahadłowca jeniec rodził niejakie podejrzenia. Wierny goryl Grooma wpadł w euforię, to fakt, każdy straciłby głowę, widząc tak ogromną ilość drogocennej rudy, tym niemniej nie opuszczały go obawy, związane z tożsamością więźnia. Czy to był ten sam typek, którego porzucił na dryfującej planetoidzie? Powinien był mieć co najmniej sześćdziesiątkę, jeśli nie więcej. Sprowadzony z powrotem facet wyglądał jednak na dużo młodszego.
— A gdzie jest tamten? — chrypliwie zapytał, kiedy już Raoul uwolnił się od kłopotliwego kombinezonu próżniowego i pomógł pozbierać się Afrodycie. Pachołek Grooma nie wierzył, żeby zesłaniec w ciągu czterech dni mógł tak bardzo się zmienić. Coś tu się nie zgadzało.
— Jaki… tamten? — nestor obejrzał się ze zdumieniem na zachowującą powściągliwość madonnę. Afrodyta taktownie milczała. Jej blond włosy były mocno potargane. — Jestem Raoulem Dupontem. Tu nie ma i nie było innego.
— To nie wiesz? — pociągnął go przed kamerę w sterowni, dającą przyzwoity obraz na monitorze. — Sam zobacz! Zresztą, możesz wejść do toalety, tam jest lustro.
Raoul w nabożnym skupieniu przyjrzał się swemu odbiciu.
— Eskulap! — mruknął, dumając o gigantycznym wężu. „Wyleczył mnie ze starości — dodał w myślach. — Jak nic, mam znowu czterdziestkę!”
— Kto?! — zapytał Louis.
— Przypuszczam, że to wpływ retelitu — odrzekł wykrętnie.
Jego twarz nabrała wyrazu, uszy się zmniejszyły, zmarszczki ustąpiły, worki pod oczami się wygładziły, przybyło mu włosów na głowie, a na gęstej czuprynie nie znaczyły się już nitki siwizny. Wysokie czoło było pozbawione nierównych poziomych bruzd.
— Że jak?.. — goryl Grooma nadal niczego nie rozumiał.
— Mówię o retelicie dla twojego bossa — wyjaśnił spokojnie, ale dobitnie, oglądając swoją gładką skórę i czując pod nią sprawne mięśnie. — Groom miał stuprocentową rację. To gówno naprawdę odmładza. Urwałeś się z choinki czy co?! — zirytował się, widząc, że do podejrzliwego gbura nic nie dociera.
— Aha! — tamten w nagłym przebłysku uświadomił sobie, w czym rzecz. Uległ gorączce złota i miał niejakie kłopoty z poprawnym rozumowaniem. — Muszę powiadomić szefa — niedbale burknął, powoli wracając do rzeczywistości. — Potem was zamknę — ostrożnie dodał. — Jesteście więźniami. Nie możecie bezpańsko włóczyć się po pokładach.
Wstrząśnięty widokiem dryfującej wyspy skarbów, zapomniał o elementarnych środkach ostrożności. Zajął stanowisko dowodzenia i zabrał się za redagowanie szyfrowanego komunikatu radiowego. Mimowolnie obchodził się z Raoulem jak z kurą znoszącą złote jaja. Tylko on znał bowiem algorytm, pozwalający przewidzieć następne zrzuty retelitu. Był kluczem do niewyobrażalnego bogactwa.
Korzystając z tego, że są chwilę sam na sam, Afrodyta konspiracyjnie szepnęła do Raoula:
— Mogę przejąć ten ścigacz.
Oniemiał, kiedy to usłyszał. Wiedział, że jego panna nie buduje zamków na lodzie.
— Mówisz serio?! — dla pewności dmuchnął jej do ucha.
— Groom nie wysłał ich wielu, zaledwie czterech, bo nie sądził, że będą musieli ciągnąć nas z powrotem. Nie miał złudzeń, nie spodziewał się, że dojdzie do dostawy.
Wróciła mu przed oczy umierająca Iryda i przeszył go znowu dojmujący ból. Nie powinien był w swej naiwności kolejny raz popełniać tego samego niewybaczalnego błędu. Na dworcu kosmicznym w Memfis wykazał się rzadką niefrasobliwością i beztroską. Wdarł się do gniazda szerszeni i oczekiwał, że przywitają go tam chlebem i solą. A to nie była sielanka.
— Rób swoje — odszepnął. — Rozdepcz te karaluchy — syknął z rysującą się na twarzy nienawiścią. Po stracie ukochanej Irydy budziły się w nim demony.
Jego uwagę zaprzątnęła złotodajna planetoida. Udzielił mu się na moment nastrój chorobliwego podniecenia, które ogarnęło zbirów na pokładzie. Bombardowała go myśl, że za samo znaleźne mógłby sobie zafundować na Dianie ze cztery nowe androidy klasy zerowej. Powściągnął te niezdrowe emocje.
W chwilę później pachołek Grooma popełnił niewybaczalny błąd. Usłyszał dochodzące z ładowni hałasy. Jego dwaj kumple, którzy zabrali na pokład odłamki skalne obficie oblepione rudą, kłócili się teraz między sobą, pewnie o to, ile komu się należy, więc wysłał tam chłopaka z automatem. I tak marny z niego był ochroniarz, bo bez przerwy wlepiał gały w seksowną piękność i rozbierał ją wzrokiem, oślepiony jej urodą!
Afrodycie to wystarczyło. To tak, jakby ktoś rozwinął przed nią czerwony dywan, zapraszając do popisu. Bezszelestnie zbliżyła się do Louisa. Wystarczyły dwa szybkie ciosy, by głowa ponurego goryla opadła bez siły na mrugające światłami pulpity. W mdłym świetle sterowni wyglądał tak, jakby zasnął.
— Ten już ugotowany — cicho rzekła, odwracając się do Raoula. Dostawał gęsiej skórki, kiedy widział ją w akcji.
Zabrała zbirowi automat, a potem nóż. Przez chwilę ważyła go w dłoni, jakby chcąc sprawdzić, czy nadaje się do rzutu. Tak uzbrojona wyszła korytarzykiem, prowadzącym do ładowni.
Na jej widok przerwali kłótnię, obrzucając zdziwionymi spojrzeniami zgrabną sylwetkę.
— Zabawimy się? — figlarnie zapytała.
Jeden z nich błyskawicznie się opamiętał i usiłował unieść broń. Rzucony nóż był szybszy. Drugi sięgnął po odłożony automat, ale Afrodyta skosiła go krótką serią. Wcześniej drapał się po swoich klejnotach, nieogolony i niechlujny. Zaszczekał jej karabinek. Mathieu, tak miał na imię młodziutki asystent Louisa, zbaraniał do reszty. Przerażony wpatrywał się w waleczną hurysę i cofał w popłochu, aż oparł się o ścianę.
— Dulce et decorum est pro patria mori! — ironicznie zacytowała Horacego. I z powagą dodała: — Nie stawiaj się, jeżeli chcesz umrzeć bez bólu, wieprzku!
Chrupnęły kręgi szyjne i śliniący się na jej widok chłopak jak worek piasku osunął się na kratownicę. Jej stworzone do dawania rozkoszy delikatne dłonie były zabójcze. (...)
home 1 2 3 4 5