Prima aprilis
Żeby było śmiesznie i żeby zadośćuczynić tradycji...
eddie 2003-04-01 11:32:59
Pocztówka z Europy
...czyli ostatni już na blogu fragment „Windy czasu”
Niepewny swego krążył jakiś czas po szerokim i jasnym korytarzu, w którym miękka wykładzina tłumiła kroki, a potem zjechał do cichej restauracji. Jej wystrój był raczej tradycyjny i trochę przypominała dawny wyłożony ciemnym drewnem saloon z westernów. Na gościnną Europę w ostatnich latach trafiło — jak gdzieś zasłyszał — wielu osadników z Ziemi, więc pewnie dlatego starano się tak bardzo o to, by nowe dla nich otoczenie kojarzyło się z planetą matką. Holograficzny kwintet na podeście cedził jakąś nostalgiczną melodię. Zamówił przy kontuarze drinka. Trzymając w dłoniach szklanicę, przyglądał się parom, siedzącym przy okrągłych stolikach. Wszędzie paliły się świece. Przysunął sobie jedną z nich, wyciągając nad nią otwartą dłoń. Nie poczuł jednakże ciepła płomienia. Nie tylko ona była perfekcyjną imitacją. Również alkohol w drinku był podejrzanie na niby. Smakował jak prawdziwy, rozgrzewał żołądek, ale nie można było się nim zaprawić na amen.
— Kochany, w tym jest wódka? — zapytał tego za kontuarem.
Tamten zapobiegliwie pokazał mu butelkę z firmowym nadrukiem.
Wreszcie podjął decyzję. Nie zrezygnował z wizyty u Edyty, odkładając na później kłopotliwą pracę nad swoją złożoną psychiką, po części bettatariańską, a po części ziemską. Liczył, że znajdzie na to dokuczliwe i nużące zajęcie nieco czasu po północy, a może wczesnym rankiem. Skwapliwie wrócił na górę. Wcześniej się upewnił, że butelka białego wina, o którą poprosił barmana, zawiera to, co powinna. Wino było — jak zapewnił lekko łysiejący ober — niezaprzeczalnie autentyczne. Przybyło ostatnim transportem z Marsa, gdzie jakiś czas je składowano i na pewno pochodziło z Burgundii, z winnic Chablis. Ach, Francja! Rocznik wskazywał na to, że pamiętało lata świetności, którymi cieszyła się Ziemia przed agresją Tyrana z Ganimeda.
Rudowłosa piękność cierpliwie na niego czekała i w czułych objęciach rozkochanej w nim dziewczyny znowu zapomniał o całym świecie. Nieźle sobie zbytkowali i skwapliwie poszedł nawet na numer z foremnymi srebrnymi kajdankami, które nie wiadomo gdzie zdobyła. Po pierwszej w nocy, gdy już Edyta słodko spała, zdecydował się powrócić do swego apartamentu. Jowisz był w pierwszej kwadrze i z tarasu widokowego przez dobrych dziesięć minut Erw przyglądał się niebu, podziwiając tę olbrzymią planetę, która miała się wkrótce wskutek złożonych zabiegów przeistoczyć w drugą gwiazdę Układu Słonecznego. Żałował, że przeoczył jej wzejście. Wreszcie spłynął windą piętro niżej i dobrnął do swoich drzwi, by po ich otwarciu ze zgrozą odkryć, że w salonie ma nieoczekiwanego gościa. Paliło się stonowane światło, a z wirtualnych głośników dobiegał głos Charlesa Aznavoura.
Gwałtowna burza ze wściekłymi wyładowaniami atmosferycznymi na płynnej powierzchni Jowisza lub Saturna, bądź też w gęstej atmosferze Wenus, nie zrobiłaby na nim większego wrażenia. Ujrzał siedzącą w fotelu Sylvie, jego twarz z nagła pobladła, a nogi się pod nim niebezpiecznie ugięły. Wpadł w popłoch i nie umiał ukryć przerażenia.
eddie 2003-04-03 17:46:50
The End
Uporałem się już do końca z adiustacją „Windy czasu”, ociupinkę przekraczając przyjęty termin, bo założyłem sobie, że wywiążę się z tego zadania już w marcu. Jakoś żal się rozstawać z bohaterami, którzy przenoszą się w jeszcze dalszą przyszłość i pewnie będą przeżywać nowe „pozapowieściowe” przygody. No, ale gdzieś tam musi przecież pojawiać się słowo „koniec”.
eddie 2003-04-05 06:05:42
Inny serwis?
Przez kilka dni blog.pl nie był dostępny — i już się zacząłem zastanawiać, czy by się nie przenieść z zapiskami na inny serwis, na przykład na blog.tenbit.pl. No, ale jakoś wszystko wróciło do normy...
eddie 2003-04-09 07:43:18
Jastrząb
Zacząłem wyrywkami czytać powieść „Zdrada strażnika planety”, szukając miejsc, które wymagają szlifu. A oto końcówka akurat otwartego dziesiątego rozdziału...
Nad koczowiskiem majestatycznie szybował jastrząb. Mi-ir wypatrzył go, siedząc bezmyślnie na niskim pieńku i niedbale przesypując ręką miałki piasek, służący do gaszenia ogniska. Ktoś tu dawno temu ścinał drzewo. Później znudzony zrezygnował z tej bezwiednej i jałowej czynności, wyciągnął się na trawie i z zajęciem śledził jego lot. Ptak zniknął za stromym zboczem, lecz potem znowu pojawił się na tle błękitnego nieba, by wreszcie złożyć szerokie skrzydła i runąć w dół wprost na szarozielone płótna namiotów, jakby w pogoni za łakomą zdobyczą. Jednak tuż nad nimi poderwał się znowu do lotu i opadł dopiero na niską karłowatą sosnę u wejścia do wąwozu. Czego tu szukał ognistożółtymi oczami ten opierzony myśliwy o mocnych pazurach, tego Mi-ir nie wiedział. Ubarwienie miał skromne, z wierzchu brązowawe, od spodu białawe w ciemne, faliste prążki. Przeszło mu przez myśl, że we wścibskiego ptaka o znakomitym wzroku wcielił się przebiegle nieodgadniony strażnik planety, zaraz jednak odepchnął od siebie to przypuszczenie jako niedorzeczne. W jastrzębia od niechcenia cisnął kamykiem, ale go nie trafił.
— Poszło won, ptaszysko! — wrzasnął zapalczywie i cieszący się sporą rozpiętością skrzydeł przybysz chyba pojął jego intencje. Poderwał się i odleciał.
Safona znowu gdzieś znikła i doszedł do wniosku, że powinien wreszcie obejrzeć sobie ten zakątek, w którym modliła się do tutejszych kapryśnych bogów. Właśnie miał zamiar podreptać w tamtą stronę, gdy zauważył, że wraca ślizgacz.
eddie 2003-04-09 08:00:40
Opowiadanie?
Śledząc kolejne jednostki kompozycyjne „Windy czasu”, przypadkiem odkryłem takie żartobliwe zdanie-klucz, wszakże o sporym ładunku emocjonalnym, znakomicie się nadające na początek jakiejś nowej całości, może niewielkiego opowiadania. Mówiąc buńczucznie, coś w stylu: „Ogary poszły w las”. Brzmi ono: Uznano go za zboczonego playboya.
I przyszło mi do głowy, że moglibyśmy się poważyć — uwzględniwszy oczywistą na blogu asystencję uskrzydlonych muz — na „wielką i romantyczną” improwizację. Czyli na wspólne skrobanie gęsim piórem. O ile by byli na to chętni...
[...]
Czekam na propozycje.
eddie 2003-04-11 16:18:08
Konflikt
...czyli fragment ze „Zdrady strażnika planety”
Mi-ir doskonale wiedział, że będzie omijać gburowatego wojownika z pustyni i z pozorną obojętnością schodzić mu z drogi, instynktownie zaciskając zęby na jego widok. Czuł to od pierwszych chwil na wyspie Ab-dan-gra, na której wyniośli kapłani z rzadką znajomością rzeczy kompletowali zespół, rozstrzygając, którzy ze śmiałków wezmą udział w wyprawie i przesiewając ich jak przez sito. „Ten — tak, tamten — nie, nad tym jeszcze podumamy!” Organicznie go nie znosił. Nie rozumiał, dlaczego dziwnym trafem znaleźli się razem i dlaczego połączył ich kapryśny los. Tamten był toporny, gruboskórny, arogancki, ordynarny i wręcz bezczelny, pozbawiony wrażliwości i ogłady, wyczucia i taktu. Afiszował się przynależnością do bitnego ludu z białych piasków, jakby z wynaturzonym zajęciem, jakim było wojowanie wiązała się jeszcze jakaś dziejowa doniosłość. Inteligentny Mi-ir utożsamiał go z ponurą przeszłością planety i z wiekami bezlitosnych wojen. Mordowano się nawzajem, nie przebierając w środkach i prześcigając się w okrucieństwie. Tylko po co? Wojownik niósł przekleństwo bezmyślnie rozlanej krwi i symbolizował ciemne stulecia sprzed światłego zjednoczenia szczepów. Jego twardogłowe plemię, podobnie jak inne z oślepiających białych pustyń, kurczowo się trzymało prastarych tradycji i nadwątlonego już kultu przodków, nie poszerzając horyzontów myślowych i za nic mając postępowe idee. Było zapóźnione cywilizacyjnie. Mimo to doszło do łask, kiedy zainicjowano urywaną debatę nad metamorfozą. Powód był niebłahy. Po wiekach stabilizacji i spokoju ich jedyna w swoim rodzaju rasa znalazła się w krytycznym położeniu. Mówiono, że biologicznie i społecznie się wypaliła. Groziła jej poważna stagnacja, jeśli nie wręcz samozagłada. Wielu te ponure prognozy przyjmowało sceptycznie, tym niemniej jednak ogół brał je za dobrą monetę. Zatem z nieskrywaną nadzieją spoglądano na tych, którzy w opinii kapłanów mieli w sobie dość sił, by przezwyciężyć inercję, a gatunkowi zapewnić przetrwanie. Mu-ura zaliczono do grona wybrańców, znakomicie wyposażonych przez naturę, więc został uroczyście namaszczony, czego Mi-ir nie był w stanie przeboleć. Tamten dysponował druzgocącym atutem, którego trudno było nie docenić. Cechowała go — mianowicie — wysoka podatność na przeobrażenie. To jednak nie wystarczało, żeby wejść z nim w komitywę, nie mówiąc o szczerej sympatii i pokładowym braterstwie. Przyjaźń? Przywiązanie? Wzajemność? Przenigdy! Tego ostatniego Mi-ir w ogóle nie brał w rachubę. Kiedy ich kosmiczna karabela zawisła w próżni, zaczęły ich mimowolnie łączyć dyżury przy pulsujących światłami pulpitach kontrolnych. Podzieliła ich jednak drażliwa sprawa kwietnych niby-dywanów z Ti-tan-gra. Czy to było całkiem bez znaczenia? W ogarniającej wszystkich piramidalnej nudzie rzeczy z gruntu błahe niebezpiecznie wysuwały się na pierwszy plan i zatrważająco zaciemniały umysły.
eddie 2003-04-15 13:33:19
Jeudi saint
No i dożyliśmy Wielkiego Czwartku. Traktat akcesyjny podpisany, zatem jakoś już jesteśmy — jedną nogą — w Unii Europejskiej. Jeszcze referendum, które wykaże, czy większość ocenia pozytywnie warunki przystąpienia, czy nie. Zasadniczo jestem za, bowiem czuję się Europejczykiem, ale mam niejakie wątpliwości, dotyczące treści traktatu. A to pod wpływem głosów licznych polityków, którzy są zdania, że jest dla nas bardzo niekorzystny. Ale czego się można spodziewać po tych, którzy go przygotowali? Coraz mniejsze poparcie dla sld-owskiej ekipy (82% Polaków krytycznie ocenia działania obecnego rządu) dowodzi, że jej umiejętności są — co tu dużo mówić — wysoce wątpliwe. Może to mieć wpływ na wynik referendum...
***
Opowiadanie „ruszyło z miejsca” i pewnie za kilka dni podsumuję te przeciekawe propozycje z komentarzy. Będziemy się mogli „zabawić” w ciąg dalszy...
eddie 2003-04-17 10:47:33
Na skraju przepaści
Ciekawość, która przezwyciężyła na krótki moment depresję, pchnęła go na skraj rumowiska. Dotarł tam nie bez lęku i drżenia. Ostrożnie sprawdzał niepewne podłoże przy każdym kolejnym kroku. Następnie płasko się położył, dociągając się do ostrej krawędzi. Spojrzał w dół na dno kotła. Gwałtownie się cofnął, czując, że łapią go mdłości. Rumowisko zakołysało się, a wraz z nim rozbujały się góry. Okoliczne szczyty przechyliły się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Omal nie zwymiotował. Zawrócił, łapiąc z trudem powietrze. Nie miał jednak wyboru. Wysunął się i znowu spojrzał w dół. Penetrował wzrokiem ścianę pod sobą. Wąziutki występ biegł nieco poniżej rumowiska — i dalej, wzdłuż masywu. Ścieżka wyglądała jak zbawienna kładka, łącząca dwa krańcowo różne światy, pierwszy wydawał się groźnie szczerzyć kły, drugi słodko mamił życiem. Zapamiętał ten bałamutny widok.
Usiadł w kucki przy kapsule ratunkowej, rozpaczliwie szukając wyjścia z koszmarnego labiryntu. Trwał tak, niczym gotujący się na śmierć urchicki starzec, świadomy tego, że życie z niego bezpowrotnie wycieka. Czy dotarł już do kresu swoich dni? Widział rozrzucone piszczele, białe czaszki i puste oczodoły. Olśniła go z nagła myśl, że choćby tego bardzo pragnął, nie umrze — i uczepił się jej jak ostatniej deski ratunku. Nie miał zamiaru oddawać głowy pod topór. Odniósł wrażenie, że nie to było jego zadziwiającym przeznaczeniem. Instynktownie to czuł, nie potrafił jednak przebić się przez mur niewiedzy.
— Życie czy śmierć? — szepnął z lękiem, spoglądając na Li-ipa. — Błogosławieństwo czy przekleństwo? Opłakany koniec czy zaskakujące wybawienie?
Rysująca się poniżej przyklejona do ściany wąziutka ścieżyna niosła odrobinę nadziei. Winien był ostrożnie zsunąć się na zeskok, a następnie — przytrzymując się nagiej ściany — przesuwać się w lewo nad przepaścią, powoli, kroczek po kroczku, aż do miejsca, gdzie uskok zdecydowanie się poszerzał. Dalej miałby większą swobodę manewru. Zejście było diablo trudne, ale możliwe. Niemniej przy braku asekuracji wymagało nie byle jakiej odwagi, nie mówiąc o wprost niewyobrażalnych umiejętnościach akrobatycznych.
eddie 2003-04-17 11:30:43
Vendredi saint
Triduum paschalne, Wielki Czwartek i umywanie nóg, papież ogłasza nowy dokument o eucharystii, Wielki Piątek, adoracja krzyża. Przypomina mi się, że ten ostatni ryt pojawia się w tomiku „Randka i inne opowiadania” w tekście „Cud przemiany”. No i tradycyjny post...
Jutro święcone...
eddie 2003-04-18 10:00:11
Mój światopogląd
Z „Savoir-vivre'u nastolatka”
Wstyd przyznać, ale jestem człowiekiem niewierzącym. Odrzucam presumpcję, że Bóg istnieje. W rozumieniu świata opieram się na tym, co zmysłowe. Bazuję na konkrecie, na tym, co ma kształty, wymiary i barwy. I właściwie nie powinno to być dla nikogo takie dziwne. Czy tak trudno pojąć, że ktoś jest z wyboru ateistą?
Pomimo tego doświadczam czegoś, co można nazwać poczuciem dotkliwego braku. Szczególnie wieczorem, gdy jestem sam. Inni ludzie radują się, mając oparcie w religii. Wierzą w życie pozagrobowe i w to, że kiedyś znajdą w Bogu wieczne szczęście, a dzięki modlitwie zyskują siłę i spokój. Wiąże się z nią dziwna słodycz, szczególnie wyraźna u mistyków.
Z mojej perspektywy patrząc, gubią się oni w obrębie jakiejś wielkiej iluzji. To, czym się karmią, jest jakby zbiorowym duchowym opium. A jednak zastanawiam się czasem, czy przypadkiem czegoś nie tracę, uporczywie trwając przy mojej optyce. Ostatnio przyszedł mi do głowy zwariowany pomysł, żeby wbrew mym wewnętrznym perturbacjom zdecydować się po maturze na studia teologiczne...
Janusz, l. 18
Czemu nie?! Możesz zdawać na teologię, nawet jeśli uparcie uważasz, że jesteś niewierzący. Granica między wiarą a niewiarą jest tak cienka jak ów przysłowiowy włos, dzielony jeszcze przez scholastyków na czworo. Intrygują cię kwestie fundamentalne, metafizyczne, różne zagadnienia z zakresu teorii poznania — i wciąż o nie podpytujesz samego siebie. Pozostać przy tym, co oferuje nauka, czy też zaufać i rzucić się w ciemność? Niewykluczone, że skoro myślami do nich chętnie powracasz, właśnie one okażą się twoją prawdziwą pasją życiową.
A przy okazji drobna uwaga. Pamiętaj o tym, że poczucie dotkliwego braku Boga jest już w jakimś sensie doświadczeniem religijnym, zaś niespokojny sceptycyzm tworzy jakby z natury rzeczy swoistą składową wiary. Nie można naprawdę wierzyć, nie wątpiąc...
eddie 2003-04-18 17:13:42
Wielkanoc
Zdrowych, radosnych i spokojnych świąt, smacznego święconego jajka i mokrego dyngusa życzę wszystkim, odwiedzającym mojego bloga...
eddie 2003-04-20 12:10:37
To już roczek
Jakoś to przeleciało, chociaż na początku nie sądziłem, że tak długo wytrwam na tym wysuniętym przyczółku w Necie — niby na jakiejś zagubionej asteroidzie. Szczególne podziękowania należą się wszystkim muzom, które życzliwie mi doradzały, a niekiedy mnie strofowały...
eddie 2003-04-21 08:53:20
Przesilenie
Jakoś dziwnie cicho się zrobiło. Czyżby wpływ przesilenia wiosennego?
eddie 2003-04-22 20:49:42
Ach, co za planeta...
Podniósł się z mozołem, gdyż Li-ip zdawał się znowu przywoływać go do siebie. Drgawki stały się gwałtowniejsze i przeszyła go bolesna myśl, że koniec jego kompana jest naprawdę bliski. Spozierał na jego naznaczoną cierpieniem twarz, szczerze mu współczując, ale nie mogąc przynieść mu ulgi. Po niejakim czasie konwulsje ustąpiły, zaś leżący zapadł w niespokojny sen. Gorączkował. Mamrotał coś bez sensu i kogoś gwałtem przyzywał do siebie. Pozostał przy nim, cierpliwie przytrzymując go za rękę. Tyle dla niego mógł uczynić.
Oddał się bolesnym wspomnieniom. Często dumał nad tym, jak będą wyglądać po przeobrażeniu. Intrygowało to wszystkich lecących „Met-ar-usem” i rosło napięcie, gdy tylko ktoś w toczących się rozmowach potrącił ten temat. Po zejściu na orbitę stacjonarną dla niektórych stało się to obsesją. Wystrzelone sondy przekazywały liczne obrazy z powierzchni globu. Oglądali je w sterowni z osłupieniem i oszołomieniem. Tutejsi dwunożni nie mieli ogonów, byli na swój sposób cywilizowani i stworzyli zróżnicowaną kulturę, zaś jej poziom zależał od geograficznego usytuowania ich rodów i szczepów. Znano pieniądze, zaś w niektórych regionach wykwitły rozwinięte państwa z wypracowanymi systemami zarządzania, z administracją i armią. Do osobników tej rasy, nieświadomych tego, że obcy wtykają nos w nie swoje sprawy, przypuszczalnie mieli się upodobnić — ale jak i kiedy, tego jeszcze nikt z nich nie wiedział.
Słońce było już nisko i kryło się za masywem gór. Robiło się chłodno i Mi-ir popadł w odrętwienie. Bezmyślnie przypatrywał się rękom i nogom, a jakiś ledwo słyszalny głos zdawał się mu wbijać do głowy, że nigdy więcej ich nie ujrzy. Obejrzał się nawet na Li-ipa, ale ten się nie odzywał, dogorywając w milczeniu. Modlitewny szept płynął gdzieś z gór, a może wydostawał się z obłoków, które przyciągnęły z oddali. Po pewnym czasie wydawało mu się, że wypełnił przestrzeń wokół niego i że przenika wszystko, nawet obłe ściany uszkodzonej kapsuły.
eddie 2003-04-23 11:53:17
Strzała Amora
Z „Savoir-vivre'u nastolatka”
W młodszych klasach olewałem Joasię, była skromna, niepozorna — i wydawała mi się raczej nieszczególna, jeśli chodzi o urodę. A siedzimy w ławkach prawie obok siebie. Jednak się zmieniła, a po ostatnich wakacjach wróciła do szkoły opalona, w ekstra ciuchach, dziwnie rozpromieniona i radosna. I chyba się zakochałem. Okazało się, że w ogóle jej nie znałem. Jej usta, ramiona, piersi, nogi, zapach włosów... Zacząłem prawie codziennie zaglądać do niej do domu pod błahym powodem. A to zapomniałem, co zadane z fizyki, a to chcę pożyczyć powieść z jej biblioteczki... Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy razem odrabiać lekcje.
Artur, l. 17
Cóż, dosięgła cię strzała Amora. Masz rację: zakochałeś się. W związku z tą sferą odczuć mówi się często o magnetyzmie, grawitacji biologicznej, a nawet — żartobliwie — o szaleństwie hormonów. W psychologii ów wytrącający z równowagi stan ducha zwie się „transferem”, czyli przeniesieniem. Naukowo, lecz i jednocześnie bardzo przyziemnie. Poeci bywają zdecydowanie bardziej romantyczni i wzniośli. Apoteozując uczucie, przypisują mu wyjątkową i twórczą rolę w życiu. Wierzą, że ta nieomal anielska, ba — boska sfera doznań bardzo wzbogaca człowieka.
Oczywiście, wzajemne przyciąganie się obiektów wraz z towarzyszącą temu fascynacją — będące swoistą pułapką natury, związaną z potrzebą zachowania gatunku — nie oznacza jeszcze prawdziwej i pełnej miłości. Ta wymaga wysiłku i świadomego zaangażowania. Na fundamencie pierwszego uczucia można budować gmach autentycznej i głębokiej więzi. Bywa jednak, że fascynacja mija. Uczucie pryska jak bańka mydlana. Dopiero więc czas pokaże, czy to, co przeżywasz, Arturze, jest trwałe. I czy coś znaczącego dla was obojga z tego wyniknie.
eddie 2003-04-28 13:57:53
