Znowu widokówka z Tahiti
...czyli jak poderwać faceta w Papeete
Niczego sobie młodziutka brunetka, która ulokowała się przy jednym z dalszych stolików, naraz rozproszyła jego uwagę. Cichutko szurnęła krzesłem. Tak cwaniaczka usiadła, żeby mieć przed sobą jego profil i spod niby to spuszczonych powiek móc na niego skrycie filować. Oderwał wzrok od gazety i z zaciekawieniem poszybował oczyma w jej stronę. Miała na sobie nieco za skąpy żółty top i obcisłe króciutkie dżinsowe spodenki z modnie postrzępionymi nogawkami, a na nogach białe skórzane adidasy. Położyła przed sobą kilka kolorowych albumów, jeden z nich rozkładając i pochylając się nad przewracanymi powoli kartami. Zdążyła się ładniutko opalić, więc pewnie już spędziła na tej wyspie trochę czasu. Byłby naiwny, gdyby sądził, że chodzi jej o lekturę. Spokojnie się wyprostował, wygodnie się oparł i zaczął nad nią dumać. Ziewnął w zwiniętą dłoń. Nie pasowała do tego zacisznego pomieszczenia, w którym wybornie się czuł tylko zapamiętały bibliofil, nie widzący świata poza inkunabułami i starodrukami. Nie po to olśniewające młódki fatygowały się z drugiej strony globu na okrzyczane Tahiti, by marnować cenny czas na wysiadywanie w straszących nudą bibliotekach. „Co ty tutaj robisz, mała?” — wydawał się w nim szeptać ledwo słyszalny głos. Nie, nie był brzuchomówcą. „Ja? Nie domyślasz się, zuchwały donżuanie?” — budował mu się w głowie figlarny dialog. Przewinął w wyobraźni w przyspieszonym tempie kadry niby-filmu i poznał już tę zaskakującą sekwencję do barwnego końca, zgodnie z naprędce wydumanym scenariuszem. — „Marzę o tym, żebyś mnie przeleciał!” — odpowiadała z żenującą bezpośredniością i szczerością. — „Oj, źle trafiłaś, mała, naprawdę źle — usiłował studzić jej zapały. — Schrupię cię i wypluję tylko twoje słodkie kosteczki. Nie domyślasz się, że jestem potwornie wygłodzonym smokiem, pożerającym jedną plemienną dziewkę tygodniowo?”
Laska wyczuła, że siedzący nad pożółkłymi gazetami facet na nią się gapi, bo filuternie zerknęła na niego, a potem zasłoniła oczy rzęsami i uśmiechnęła się niczym Mona Liza z Luwru. „No, nie bój się, jesteś moim księciem!” Nie posłuchał. Błyskawicznie uciekł wzrokiem na półki z książkami, a potem z pozbawioną uczuć twarzą pracowicie oglądał paznokcie.
— Patałach ze mnie. Czyżby miały się tu powtórzyć numery z Sorbony?! — mruknął do wreszcie do siebie z niejakim rozbawieniem, kręcąc palcami młynka. Wrócił myślami do Paryża. Szczerze mówiąc, nigdy nie mógł pojąć, dlaczego dziewczyny z figurą modelki pchały się na Université de Paris IV, żeby studiować klasykę lub filozofię. Było przecież tyle przyjemniejszych zajęć. „Znowu te elementy łamigłówki!” Zmarszczył w wysiłku czoło. — No, tak, to oczywiste! — szepnął olśniony. Pannica z biblioteki musiała mieć coś wspólnego z tajną misją amazonki z przyszłości.
Odeszła go ochota na ślęczenie nad archiwalnymi numerami paryskiego dziennika. Zawahał się, bojąc się, że zachowa się jak obleśny satyr, śliniący się na widok każdej krótkiej spódniczki. Jednak nie mógł nie zaatakować falującej przed nim płachty torreadora. „Skąd się to we mnie wzięło? Czyżby ktoś majstrował przy mojej matrycy?” Ociężale się podniósł i zbliżył do nieznajomej. Nie miał wątpliwości, że miła dziewczyna chce go złowić, i że czeka na jego inicjatywę.
— Czy myśmy się przypadkiem nie spotkali... eee... w maju 2016 roku w Delhi?.. — strzelił na chybił trafił, bezczelnie próbując ją zdekonspirować.
Obdarowała go promiennym uśmiechem, lecz gdy dotarł do niej sens pytania, zachichotała lekko zawstydzona, zaś na jej twarz wypełzł rumieniec. Przecież był 1998 rok. Wydawało mu się, ze zasznuruje sobie usta i że go oleje, ale zaraz się okazało, że nie zamierza tego czynić.
— Nie, nie byłam nigdy w Delhi, a na pewno nie w 2016 roku — ze spokojem odrzekła. — Odwiedziłam Kalkutę, ale znacznie wcześniej, bo w 2008 roku.
To był strzał między oczy. „Jezu Chryste!” Uzmysłowił sobie, że ma przed sobą nową parę swobodnie pływających w powietrzu dużych złocistych oczu, które z pewnością pofatygowały się do dwudziestego wieku gdzieś z czwartego lub piątego tysiąclecia. Było wesolutko. Niby-ludzi z przyszłości przybywało. Przestraszył się, że jest ich na Tahiti na pęczki.
— Jesteś pewnie przyjaciółką Sylvie? — nie miał wyboru i brnął dalej.
Przytaknęła, żwawo się podniosła i podała mu dłoń z respektem uczennicy. Była kilka centymetrów niższa od tamtej. Dopiero teraz dostrzegł, że natura ją wyposażyła w bardzo kształtne piersi. Odrobina piegów na twarzy dodawała jej uroku.
— Edyta — rzekła. A potem dodała: — Ale masz nosa...
— Yves Duquoc — też się przedstawił. — Jesteś od niej trochę młodsza?
Zaniepokoiła się tym pytaniem, jakby mimowolnie dotknął jakiejś bardzo delikatnej struny.
— Owszem, pochodzę z wcześniejszej epoki — odrzekła enigmatycznie i znowu rumieniec oblał jej pociągłą twarz.
— A, z wcześniejszej? — grzecznie się zdziwił, składając ręce. Nic mu to na razie nie mówiło.
— Serio, chcesz się przez to przekopywać? — wskazała na pozostawioną przez niego stertę gazet. — A nie wolisz skorzystać z Internetu?
— Z Inter-netu? — zrobił wielkie oczy. — A, to ta światowa sieć komputerowa — uzmysłowił sobie, wracając pamięcią do krótkiego wymuszonego przez bestię pobytu w USA przy końcu dwudziestego pierwszego wieku. Na jachcie wszedł mentalnie w ten system, ale nie umiał szybko wyodrębnić potrzebnych mu informacji.
W leżącym przed nią otwartym albumie ujrzał panoramiczną fotografię dużego miasta, które jednakże nie skojarzyło mu się z żadną współczesną metropolią. I papier był dziwny. Jakiś plastikowy i ani chybi nasycony mikroprocesorami. Pochylił się, by się przyjrzeć barwnym zdjęciom, a potem przewrócił kilka stron. Dotknął palcem fotografii i ta nagle się zmieniła. Wybrany fragment płynnie powiększył się i przybliżył.
— To Ateny — dopomogła mu. — Wydano tę pozycję książkową w 2095 roku.
Uśmiechnął się do swoich myśli. No tak, na wszelki wypadek miała ze sobą dowód rzeczowy, żeby nie posądził jej o to, że kłamie. Rzeczywiście była z przyszłości. W tle kolejnego ujęcia rysowały się na Akropolu dokładnie zrekonstruowane i wyglądające jak nowe starożytne świątynie. W dwudziestym wieku znaczyły się tam z oddali tylko nadgryzione zębem czasu ich resztki. Poczuł się jak trawiony gorączką kalifornijski poszukiwacz złota przy krawędzi gór Sierra Nevada, któremu nieoczekiwanie dopisało szczęście.
— To może dasz się zaprosić na słynne tahitańskie piwo lub na coś innego, równie chłodnego? — zapytał. — Tu, nieopodal biblioteki, widziałem zaciszną knajpkę. Nazywa się... zapomniałem. Z pewnością mają tam klimatyzację.
Potulnie się zgodziła, jakby tylko na to czekała. Zamknęła album i złożyła książki, gotowa do wyjścia. Przeprosił więc szybko czekoladową dziewczynę za kontuarem, obiecując, że wróci do sterty gazet za godzinę lub dwie.
eddie 2003-02-02 13:37:22
Odejmowanie jest ciekawsze
To nie była ta sama Festa, z którą jeszcze rozmawiał około południa. Nie wierzył własnym oczom. Po wcześniejszych konsultacjach z Edytą, orientującą się znakomicie w kwestiach damskiej mody, odwiedziła kilka ekskluzywnych sklepów, mieszczących się na pierwszym i drugim piętrze hotelu. Zajrzała też do kilku okolicznych salonów i do centrum handlowego przy Marszałkowskiej. Jakoś sobie radziła w tłumie i nie wpadała w panikę, jeśli czegoś nie rozumiała. Umówiła się z fryzjerem, decydując się na nową fryzurę, włosy mocno ścięła i odrobinę rozjaśniła, na sobie zaś miała zgrabne obcisłe dżinsowe spodnie i krótką dżinsową kurteczkę z kolorową bluzeczką pod spodem. Na nogach zaś białe adidasy. No i ujęła sobie lat, co dla neogeneranki nie było przecież takie trudne. Ale dzięki tym zabiegom stała mniej wyniosła, bardziej przystępna i zadziwiająco bezpośrednia. Wyparowały z niej dworskie maniery, którymi nasiąkła jako blisko trzydziestoletnia madame Cécile Parmentier, bywająca w salonach królewskiego pałacu i ocierająca się o świtę Ludwika XIII. Pomyślał, że szata nie tylko zdobi, ale i stwarza człowieka, i że powinien ją teraz traktować jak przychodzące do niego na wykłady z filozofii lekko przestraszone i niezdecydowane studentki Université de Paris IV. Czyli z góry. Pewnie chciała doszlusować wiekiem do Sylvie i bez wątpienia jej się to udało.
— Cześć! — powiedział, gdy już ochłonął ze zdumienia, siadając przy kawiarnianym stoliku. — A gdzie jest twoja starsza siostra? — zażartował. — Byłem z nią umówiony...
— Tu faceci nie są przy szpadach. I inaczej patrzą na kobiety. Musiałam się dostosować — rzekła z rozbrajającą szczerością, ale i odrobiną nostalgii.
eddie 2003-02-05 14:14:46
Na piedestale Miss Universum
Z „Savoir-vivre'u nastolatka”
Jestem bardzo ładną dziewczyną, naturalną blondynką o długich włosach, szczupłą i wysoką, o idealnych wręcz wymiarach. Wszyscy w rodzinie mi mówią, że powinnam zostać modelką lub aktorką filmową. Mimo to nie mam chłopaka. Mój kłopot polega na tym, że budzę zainteresowanie przeważnie wśród dużo starszych ode mnie mężczyzn. Kiedy idę ulicą, tylko tacy się za mną oglądają. Łapię dyskretne spojrzenia szpakowatych panów. Natomiast rówieśnicy mnie lekceważą. Ostentacyjnie okazują, że wolą moje koleżanki o mniej olśniewającej urodzie. Porównuję się niekiedy z roznegliżowanymi kobietami z folderów i kalendarzy, czy ze stron w Necie, i wiem, że dobrze wypadam. Co mam robić?
Beata, l. 16
Może powinnaś, Beatko, zejść z piedestału dla Miss Universum, na który cię wyniosła rodzina? I porozglądać się za rówieśnikami, nie czekając, aż się pierwsi ruszą? Niewykluczone, że zafascynowana swą urodą nieświadomie stwarzasz dystans i mimowolnie odpychasz ich od siebie. A tak śliczna dziewczyna jak ty musi umieć radzić sobie z kompleksami męskiej połowy świata. I dzielnie przełamywać lody. Wiadomo, jak to jest z facetami. Sądzą, że im ładniejsza laska, tym bardziej nieosiągalna. Może chłopcy z twego otoczenia są przeświadczeni, że nie dorastają ci do pięt i dlatego boją się wyjść z inicjatywą?
Czasami wystarczy kilka drobnych retuszy, żeby osiągnąć sukces. Spróbuj poeksperymentować. Zrzuć z siebie — na przykład — podkreślające twą urodę eleganckie, markowe ciuchy, w których z pewnością się pokazujesz, a załóż wyświechtany sweter i wytarte dżinsy...
I więcej luzu. Bądź dobrą kumpelką, równą babką, a nie grymaszącą księżniczką, którą trzeba zdobywać i bez końca adorować.
eddie 2003-02-10 19:03:16
Stąd do gwiazd
Nie tak dawno odkryłem, że gdyby wyciąć z liczącej ok. 350 ss znorm mpsu powieści „Obcy z Alfy Centauri” wszystkie sekwencje z siedemnastolatkami, Pierre'em, Dianą i Sophie, powstałaby odrębna mikropowieść, czy raczej obszerna nowela (ok 80 ss znorm mpsu), żyjąca własnym życiem. Coś z dziedziny fantastyki — dla nastolatków i o nastolatkach...
eddie 2003-02-12 19:39:59
Walentynki
Odwiedzającym dzisiaj mojego bloga moc walentynkowych serdeczności...
Pozdrawiam wszystkich zakochanych.
Stałości w uczuciach i miłości na zawsze!
eddie 2003-02-14 09:51:22
Ambitne plany
Ani się obejrzałem, a tu pokończyły się ferie i rozpoczęła się nauka w szkołach, zaś studentów po przerwie międzysemestralnej zagnano znowu do uczelnianych ław. Zima jakby sobie odpuściła i przywitała mnie z rana chlupocząca odwilż. Plany naukowe moi blogowi znajomi mają nadzwyczaj ambitne. Jedni ciągną dzielnie dwa fakultety, inni chwalą się średnią, zapierającą dech w piersiach. Krótko mówiąc, czuję się tu niemal jak w środowisku wybitnych intelektualistów. Pojąłem więc dziś, że powinienem pójść w ich ślady i zabrać się ostro do pracy.
eddie 2003-02-20 10:32:05
Pocztówka z Kenii
...czyli znowu „Winda czasu”
Edyta z rękami w kieszeniach wystawała przed wejściem do bliźniaczo podobnej sąsiedniej chaty murzyńskiej, wyraźnie się nudząc, poziewując, przestępując z nogi na nogę i bez przekonania rozglądając się za czymś, czym mogłaby wypełnić wolny czas. Nie pojawiła się jeszcze egzotycznie odziana grupka Masajów, którzy w czerwonych okryciach wojowników i z dzidami w rękach mieli śpiewać i tańczyć w czasie lunchu. Pachniało to wszystko wprawdzie bezguściem i kiczem, no ale czego się nie robiło dla szmalu. Turystów to bawiło. Wyraźnie się ucieszyła, widząc Erwa.
— Halo, co porabiasz, maleńka? Jakieś plany? Może wybierzesz się ze mną na przechadzkę? — ciepło do niej zawołał, zachęcająco wskazując ręką w stronę strumienia. Chciał uciec od tego folkloru. Upały póki co im nie groziły, bo o tej porze dnia temperatura powietrza nie przekraczała 25 stopni Celsjusza. Mimo strefy równikowej ze względu na dużą wysokość nad poziomem morza wcale nie było tak strasznie. Nie zapowiadało się okrzyczane afrykańskie piekło i mieli stąd daleko do rozpalonej Sahary.
Nie wahała się ani chwili. Wcześniej w mig się przebrała, porzucając kreację z końca dwudziestego wieku. Założyła na siebie ściągnięte paskiem krótkie szorty w kolorze khaki i w podobnym kolorze podbity bezrękawnik z licznymi kieszeniami, suwakami i schowkami. Tego ostatniego nie dopięła z przodu i kiedy do niego się zbliżyła, mógł się naocznie przekonać, że nie ma pod spodem ani biustonosza, ani żadnej bluzki. To już była perfidia. Cóż, letnie kanikuły miały swoje prawa. A może po prostu po kobiecemu czuła, że wpadły mu w oko jej kształtne piersi i że będzie chciał się z nimi bliżej zapoznać? Ostatecznie mogła rzec, że zdecydowała się pójść w ślady tutejszych ciemnoskórych tancerek, które nosiły tylko przepaski na biodrach. Całości dopełniały dość solidne i zarazem całkiem zgrabne wysoko sznurowane turystyczne buty.
— Pourquoi pas? — niefrasobliwie odrzekła, bawiąc się przez chwilę srebrnymi cygańskimi bransoletami. — A czemu chcesz się przyjrzeć?
— Bo ja wiem? — obojętnie wzruszył ramionami. — Może powinniśmy wyskoczyć na małe polowanko? Co ty na to? Pognać za antylopą, rozszarpać ją i napełnić mięsiwem żołądki? A potem wyciągnąć się w cieniu z pomrukiem zadowolenia?
Cieszyło ją, że był w dobrym humorze.
— Świetnie, tu jest na co, dzielny wodzu, lecz swoimi zębiskami nie dasz rady. Nie wyglądają jak u wilkołaka. Przydałaby się jakaś broń afrykańska — poddała mu myśl z perlistym śmiechem. — Zaopatrzyłeś się w łuk i strzały lub włócznię?
Nie odpowiedział. Niby nie miał żadnej broni, ale to nie było do końca prawdą. Nie pochwalił się, że potrafi strzelać z palca cienkim strumieniem zabójczej plazmy. Pobiegł myślami do agentów FBI, których sprzątnął w pobliżu Wielkiego Kanionu. „Murzyn w garniturze w prążki i blondyn, torturujący szczękami gumę do żucia!” Paskudne media.
Nie spiesząc się opuścili skansen, idąc ciągnącym się wzdłuż strumienia nierównym stromym brzegiem i omijając z rzadka rozrzucone karłowate drzewka. Obsiadła je chmara drobnych ptaków. Wygalowany podobnie jak ona, miał na sobie luźne spodnie do kolan, skrzyżowanie bermudów z rybaczkami, rajdową koszulkę z krótkimi rękawami i zabawnymi kieszonkami, oraz lekką jak puch krótką sportową kurteczkę ze ściągaczami u dołu.
Od niechcenia wskazał strome zejście w dół, wiodące do potoku.
— Może tędy? — zapytał. — Chociaż to prawie zjazd narciarski.
Zapuściła tam żurawia.
— Jest woda, więc na pewno panoszą się krokodyle. Lepiej nie ryzykować — przezornie go ostrzegła. — To dziki ląd. — Była aż do przesady ostrożna i z rozwagą stawiała stopy. Bała się nadepnąć na jadowitego węża. Na pewno bez broni palnej nie podeszłaby do wypoczywającego drapieżnika.
Posłuchał jej rady i dalej posuwali się już prosto. Przypadkiem natrafili na duże ptaszysko. Przystanęli i zaczekali, aż zejdzie im ze ścieżki.
— To drop olbrzymi. Należy do największych ptaków latających — podszepnęła mu agentka. — Może ważyć nawet dziewiętnaście kilogramów.
Na wzniesieniu zatrzymali się w milczeniu, chłonąc odsłaniający się przed nimi widok. Witały ich porośnięte wysokimi trawami sawanny przeogromne pofałdowane tereny, nad którymi rozpościerał się wszechpotężny afrykański błękit. Stamtąd, gdzie stali, rzucało się w oczy pasące się w dali spore stado antylop gnu. Zwierzęta miały ciemne grzywy i charakterystyczne łukowato rozchodzące się na boki rogi. Bardziej na południe znaczyło się nieco mniejsze skupisko drobniejszych i smuklejszych gazeli. Dojrzeli słonie i żyrafy. Nieopodal gościła rodzinka lwów, stwarzająca wrażenie bardzo spokojnej i nieomal zadomowionej.
— Szkoda, że nie wzięliśmy lornetki — wyszeptała. — Jakie słodkie. Samiec, samica i troje młodych.
— Słodkie, bo daleko — mruknął.
Przytaknęła.
— O tej porze nie są takie groźne. Wypoczywają. Wolą polować nocą. Gorzej z gepardami. Te uganiają się za zdobyczą nawet za dnia.
Ustał wiatr, zbliżało się południe i temperatura nieco się podniosła. Słońce było słońcem. Powietrze zaczynało wirować. Przetarł ręką zroszone czoło.
— E, tam! — mruknął bardziej do swoich myśli niż do dziewczyny.
Widziała, że robi się mu gorąco. Miał reakcje na upały wpisane do swojej matrycy i reagował na nie nadal jak typowy mieszkaniec Paryża. Był za leniwy, żeby to zmieniać.
— Poranki to najlepsza pora zdjęciowa. Te roślinożerne wprost wtedy pozują. Po lunchu jest czas sjesty...
Niczego nie usłyszał w sennym metafizycznym poszepcie traw, choć długo się wsłuchiwał. Nie pociągały go urokliwe ziemskie pejzaże i nie należał do tych, którzy godzinami potrafią kontemplować piękno natury. Był teoretykiem i bardziej intrygowała go czyniąca postępy nauka, a wraz z nią technika.
— Wahadłowiec — znienacka sobie uzmysłowił, zaś w jego oczach pojawiły się żywsze błyski. Pobiegł myślami ku środkowi lokomocji, z którego rzekomo skorzystali, by dotrzeć tu znad Oceanu Indyjskiego. — Miałem nadzieję go obejrzeć — ospale zdradził. — Chodził mi już po głowie, gdy wypuszczałem się z chaty. Założę się, że to coś rewelacyjnego. Mają tu ciekawe rzeczy na wyposażeniu. Kilka już obwąchałem.
— Nie ma sprawy — skinęła głową bez wahania. Było jej wszystko jedno, dokąd pójdą.
Zawrócili do wioski, zaglądając po drodze do otwartego pawilonu restauracyjnego. Dwaj czarni kucharze szykowali już stoły do lunchu.
eddie 2003-02-24 09:12:22
Taką windę mieć!
Jak się zaraz okazało, przybysz z uszami trolla podróżował zupełnie inaczej niż wojowniczka z przyszłości, a przenosząc się w czasie nie bazował na skumulowanej w organizmie energii. Na skraju polany nieoczekiwanie zmaterializowała się przed nimi wprost przypominająca czerwoną londyńską budkę telefoniczną jasna kabina teleportacyjna. Brakowało tylko stojącego nieopodal bobiego w charakterystycznym kasku. Erw wytrzeszczył oczy i zlustrował ją nie bez zaskoczenia, a po nie budzącym wątpliwości geście zaproszenia ostrożnie do niej zajrzał. Wewnątrz było nieco więcej miejsca niż można było się spodziewać, więc nie musieli się tłoczyć. Znieruchomieli obok siebie jak w najnormalniejszej pod słońcem windzie.
Przeskok w czasie był komfortowy, ledwo wyczuwalny i szybki, niemniej dwu lub trzyfazowy. Zatrzymali się na ułamek sekundy w jakimś węźle kontrolnym, gdzie subtelny skaner — jak połapał się Erw — uważnie przeanalizował i zapamiętał przesyłany ładunek. Wyrzuciło ich poza Ziemię, bowiem ciążenie okazało się raptem nieco słabsze niż na opuszczanej planecie. W chwilę później najpierw z ich oszałamiająco szybkiej ekspresowej windy, a potem z niewielkiego budynku o masywnych ścianach, niby pancernego bunkra, wyszli na lekko się chwiejących z wrażenia nogach na oświetlony słońcem rozległy plac. Tu przystanęli, powściągliwie rozglądając się wokół siebie. Pilnujący obiektu dwaj strażnicy w czarnych kombinezonach o nieznanym im kroju prawie nie zwrócili na nich uwagi. Widocznie byli przyzwyczajeni do tego, że podróżowano w czasie.
Zajrzeli sobie w oczy. Edyta odważyła się i głęboko odetchnęła świeżym powietrzem, przenikniętym zapachem jodłowego lasu.
— Jesteśmy na Marsie — pogodnie objaśnił kontroler, przerywając milczenie. Z niekłamanym zaciekawieniem kwitował ich pierwsze spontaniczne reakcje. — W 3252 roku!
Blask słońca był odrobinę słabszy niż na Ziemi, zieleń bujnie się krzewiła, a na połaciach zielonych łąk znaczyły się czerwone maki. Nieopodal bunkra strzelały w górę żywcem przeniesione z rodzinnego globu modrzewie i cisy, a nieco dalej rysowała się linia gęstego lasu. Po prawej witała ich nitka bardzo gładkiej jasnopopielatej szosy, zaś na horyzoncie ujrzeli — może mało ziemskie, ale jednak mające coś swojskiego — wsparte na szerokich słupach kuliste białawe budowle.
— O rety, nigdy bym nie przypuszczała... — z nieskrywanym zachwytem wyszeptała Edyta, z kobiecym wdziękiem adorująca kontrolera. — Trzydziesty trzeci wiek. Taaaki zaszczyt...
Tamten z lekka się uśmiechnął, nie wyjmując rąk z kieszeni.
— Jeżeli trzeba, czynimy wyjątki — z dumą oświadczył.
eddie 2003-02-27 11:52:55
