Ależ była afera...

Rude kociątko dziś naprawdę nieźle narozrabiało. Maluch wyrwał się najmłodszej latorośli spod kontroli i w te pędy wdrapał na rosnącą obok bloku potężną starą lipę. Psotna zabawa szybko się skończyła, bo cwaniak wejść umiał, zejść — nie. Dobre pół godziny szamotał się przerażony na najcieńszych gałązkach gdzieś na wysokości czwartego piętra, drąc się przy tym wniebogłosy, a niemniej przejęte dzieciaki sterczały na straży z rozłożonymi kocami — święcie przekonane, że poleci głową w dół.

Nie przypuszczałem, że kocie maleństwo może wywołać aż taki tumult. W kilkanaście minut zeszła się kupa gapiów z połowy osiedla. W oknach pełno sąsiadów. Pojawił się dziennikarz regionalnej gazety z aparatem fotograficznym w rękach i magnetofonem na ramieniu. Wreszcie po interwencjach telefonicznych przyjechali ogromnym czerwonym wozem dzielni strażacy. Wysunęli bardzo długą drabinę i ściągnęli łachudrę, zbierając przy tym burzę należnych oklasków. Czterech wspaniałych w kombinezonach i kaskach...

Kot wrócił do domu, pojadł sobie i teraz śpi. Nie wie jeszcze, że pewnie jego zdjęcie pojawi się w gazecie. Ufff, zapracował sobie drań na sławę...


eddie 2003-08-01 21:10:06


Strażacy uratowali kota

GC NOWINY z dnia 5 sierpnia b.r.


Żeby ściągnąć z wysokiego drzewa Rudaska, kota kilkunastoletniej mieszkanki Mielca potrzebna była interwencja straży pożarnej. — Do tego typu przypadków wzywani jesteśmy kilkanaście razy w roku. Należą do najłatwiejszych w naszej pracy. To tylko kilka minut, a satysfakcja ogromna. Dzieci się cieszą, a zwierzak żyje — mówi „N” asp. sztab. Bogusław Wróbel, dowódca zmiany w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 1 w Mielcu. Do zdarzenia doszło w piątkowe popołudnie. Na zdjęciu Maja, właścicielka kota, odbiera od strażaka swojego pupila. [krs]



Foto: Krzysztof Urbański


eddie 2003-08-05 12:00:22


Burza wciąż trwała

I zabrałem się za upiększanie kolejnego rozdziału „Zdrady strażnika planety”. Ach, ta dzika przyroda...


Burza wciąż trwała. Wydostał się z ciasnego kotła górskiego, docierając na nierówny skraj równiny, ale nie odważył się wyściubić nosa z lasu. Przeczucie go ostrzegało, że wróg czai się za jego plecami. Nie był tu mile widziany. Profanował i kalał tę planetę swoją obecnością. Nieuchwytny demoniczny tropiciel skrycie podążał jego śladami i męczyło go nieodparte wrażenie, że wcześniej czy później tamten dorwie go jak nic. Żywioł jakby osłabł, lecz niebo było wciąż zasnute ciężkimi ołowianymi chmurami, które przewalały się i kłębiły przy akompaniamencie jaskrawych wyładowań atmosferycznych i ponurych złowieszczych grzmotów. Na ostatniej przełęczy poczuł przypływ nadziei i wydawało mu się, że osiągnął cel. Potem jednak znowu ogarnęło go zwątpienie. Na zacienionej koronami iglastych drzew polance natknął się na y-ocki szałas z gałęzi i liści. Długo warował w zaroślach, nim odważył się do niego zbliżyć. Nie zastał tam nikogo. Popiół po ognisku był jeszcze ciepły, a z głębi lasu dobiegło go złowieszcze postukiwanie. Ktoś uderzał w pnie drzew. Usłyszał żałosny jak beczenie głos rogu. Z przerażeniem pojął, że grozi mu rychłe spotkanie z tubylcami, a jeżeli już do niego dojdzie, ci wezmą go za oszalałą bestię i budzącego strach potwora, zważywszy jego odpychający wygląd. Przecież na tych ziemiach nie znano grzywaczy. Nie były z tego układu solarnego. Uzmysłowił sobie, że popełnił fatalny błąd. Siłą woli uniemożliwił bowiem metamorfozę i jak ostatni pomyleniec zatrzasnął przed sobą bramy raju. Lęk dławił go i obezwładniał. Nie rozumiał, dlaczego nocą w kapsule tak wściekle walczył ze sobą. Był w opłakanym położeniu, bo bez y-ockiego ciała nie miał na tym globie żadnych szans.

Postanowił przeczekać kaprysy aury na skraju boru. Natrafił przypadkiem na przytulny zakątek. Pod okapem z gęstego listowia było sucho i liczył na to, że w tym przypadkowym zaciszu trochę obeschnie. Położył się. Przymknął nawet oczy, chcąc się zdrzemnąć. Zmęczenie wzięło górę, ale nie dane mu było wypocząć.

Groźnie szczerzący kły czworonóg wypadł nagle z charkotem z gęstwiny i gniewnie przyskoczył mu do gardła. Widocznie posuwał się tropem rozbitka. Mi-ir przestraszył się nie na żarty. Zerwał się na równe nogi i konarem, który w te pędy podrzucił ogonem z ziemi zdzielił zwierzę w kosmaty łeb. To pomogło, a gadzina, piskliwie skomląc, odskoczyła. Tchórzliwie schroniła się w zaroślach. Za nią jednak ciągnęli — jak się od razu domyślił — przebiegli dwunożni Y-oci. Ani deszcz, ani zimny wiatr nie były już przeszkodą. Gnał na oślep, mknąc przez odsłonięte połacie porośniętego niską trawą terenu. Wyrywał prosto przed siebie jak wypuszczona z łuku strzała. Wartki strumień nie był dla niego przeszkodą. Po niejakim czasie odważył się zwolnić. Obejrzał się, chcąc się upewnić, że zgubił pogoń. Niestety, jego nadzieje okazały się płonne. Odziani w skóry mężczyźni z siekierami i motykami w dłoniach tyralierą podążali jego śladem, pokrzykując i dodając sobie odwagi. Ujadały tropiące go psy.


eddie 2003-08-06 18:25:39


Straszny wieczór

Wieczór zastał ich na przeciwległym skraju szerokiej kotliny. Dalej zaczynał się nierówny i porośnięty lasem teren, pełen wilgotnych ciemnych jarów, w których dogorywało wiele starych zbutwiałych drzew. Ni zdając się na ślepy traf wybrała miejsce na nocleg. Czuła, że pomimo sporego oddalenia od rozbitego statku kosmicznego i zachowanych środków ostrożności nie są w tej dzikiej okolicy całkiem bezpieczni. Dryfowali wciąż po terenie, który był im słabo znany, zaś świadomość tego, że ktoś monstrualnie obcy, niby to strażnik Y-o, jest w stanie w każdej chwili ich odnaleźć i śmiertelnie zabawić się ich kosztem, odbierała im pewność siebie. Wprawdzie Mu-ur robiąc dobrą minę do złej gry utrzymywał, że strach ma wielkie oczy, ale Ni wiedziała swoje. Utknęli w labiryncie, który nie miał wyjścia. Groziło im błędne koło. Po pracowitej sesji w sterowni kosmolotu nabrała przekonania, że niewidzialny, a jednak nad wyraz realny i wcale nie mityczny wróg może na nich się rzucić dosłownie z każdej strony — spaść z wysokiego nieba, wychylić się z leśnych mateczników, spłynąć z pofałdowanych gór. A nawet wynurzyć się z wypełnionych wulkaniczną magmą głębin globu. Cóż to było dla niego, skoro potrafił jednym strasznym ciosem rozpłatać zastygłą planetę i zamienić ją w sznur meteorów? Nieodgadniona forma życia, której przestrzenie kosmiczne w wędrówce nie krępowały, wydawała się warować tu w ukryciu. Być może, szykowała już na nich kolejną zmyślną pułapkę.


eddie 2003-08-12 17:58:28


O facetach

Taki oto dowcip usłyszałem dzisiaj w telewizji:

— Jakie trzy metale powinien nosić przy sobie prawdziwy mężczyzna?
— Srebro we włosach, złoto w kieszeni, stal w spodniach...


eddie 2003-08-15 15:04:19


Wieczna młodość

— Spróbujmy jeszcze raz od początku — powiedział, przerywając zamyślenie Conwaya. — Czy znalazł pan w informacjach o pacjencie cokolwiek, co sugerowałoby skłonności do autodestrukcji?

— Nie — odparł z przekonaniem Conway. — Wręcz przeciwnie. Powinien desperacko czepiać się życia. Poddawał się kompleksowej kuracji odmładzającej, czyli takiej, która regularnie obejmowała wszystkie komórki ciała. Włącznie z komórkami mózgu. Tym samym... usuwając stare komórki, usuwał też zapisane w nich wspomnienia.... Po każdej kolejnej kuracji tracił pamięć...


J. White, Gwiezdny chirurg, Poznań 2002, s. 35


eddie 2003-08-17 17:26:38


Pierwszy kontakt z facetami z Ziemi...

...czyli kolejny fragment „Zdrady strażnika planety”


Zapatrzona na Y-otów chyba nie zauważyła, kiedy odszedł. Zniknął niczym zjawa, nim zdążyła potwierdzić, że doskonale rozumie, co do niej szepce i że dostosuje się do jego dorzecznych wskazówek. Kiedy jednak pozostała samiutka jak palec pod nieogarnionym rozgwieżdżonym niebem, obudziło się w niej raptem przemożne pragnienie, żeby zbliżyć się do płonącego ogniska. Przytuliła na moment rozognione z wrażenia policzki do pokrytej wieczorną rosą trawy.

— Idę do was — wyszeptała.

Nie przypuszczała, żeby ci dwaj mogli napędzić jej strachu. Byli bezbronni i dziwnie niewinni, jakby nigdy w życiu nie zetknęli się z prawdziwym niebezpieczeństwem. Zaryzykowała, wbrew radom Mu-ura i popisując się brawurą podciągnęła się nieco do przodu, zuchwale zsuwając się na zbocze. Na wszelki wypadek sprawdziła, czy będzie mogła błyskawicznie sięgnąć po broń.

Starszy dostojnie grzebał patykiem w ogniu i z miną mentora leniwie się ustosunkowywał do jakichś zawiłych kwestii i zagadnień. Miał długą zmierzwioną siwą brodę. Łysiejąca czaszka odbijała światło i błyskała, kiedy pochylał się w stronę płomieni. Chłopiec siedział bokiem i widziała jego delikatny profil. Twarz okalały czarne, kręcące się włosy. Dochodziły ją strzępy słów.


eddie 2003-08-19 15:20:05


Kaskader

Z okazji dni miasta z zapartym tchem przyglądałem się w niedzielę skokom na linie. Bungee jumping, to jest to! Niestety, mój Rudasek postanowił pójść w ślady tamtych śmiałków. We wtorek wypadł przez okno z drugiego piętra. I co? I nic mu się nie stało. Tak to być kotem. Nie miał nawet biegunki, więc pewnie do żadnych obrażeń wewnętrznych nie doszło. Przeżył tylko szok i przez dobre pół godziny jeżąc grzbiet fukał na wszystkich w domu. Prawdziwy kot kaskader. Teraz na wszelki wypadek sprawdzam okna, gdy wychodzę. Ale oczywiście niczego go to nie nauczyło. Nadal wskakuje na parapet...


eddie 2003-08-28 21:25:14


Szczypta mitologii

...czyli kolejny urywek „Zdrady strażnika planety”


Siwobrody mężczyzna dalej grzebał patykiem w ognisku, wyrzucając — od czasu do czasu — w górę snopy iskier, jakby skrycie dawał komuś znaki. Może gdzieś tam nad nim w górze zawisł niedostrzegalny z dołu pojazd latający? Opowiadał młodszemu o Faetonie, synu boga słońca, Heliosa i okeanidy Klimene. Dzielił się dawną mityczną wiedzą o nieopierzonym młodzieńcu, który zapragnął powozić rydwanem swego boskiego ojca. Kryjąca się nieopodal i wstrzymująca oddech Ni mogła się wsłuchać w szczegóły tej barwnej historii. Gdy niosący się od dziecka z tym zamiarem Faeton podrósł — opowiadał starzec — udał się najpierw do Klimene, a potem do Heliosa, prosząc ich, aby na to przystali. Pragnął udowodnić, że jest godny władającego niebem potężnego ojca. I że potrafi mu dorównać, mimo swego młodego wieku. Ognisko trzaskało, swoiście potwierdzając prawdziwość tej archaicznej opowieści. W ciemnościach nocy, pod gwiazdami, którymi utkany był firmament, nawet najdziwniejsze klechdy i podania brzmiały wiarygodnie i wysoce prawdopodobnie. Nie to jednakże uderzyło Ni i nie tym się w duchu przejęła. Słuchając grzebiącego patykiem w ogniu starca, pojęła, że rozumie prawie całą gawędę, choć toczyła się ona przecież w obcym dla niej y-ockim języku. Namacalnie doświadczyła tego, o czym wcześniej wspomniał wstydliwie Mu-ur i czemu w gruncie rzeczy dotąd nie wierzyła.

— Jesteśmy upodobnieni do gatunku rozumnego Ziemi w sposób niemalże doskonały... — wyszeptała do swoich myśli.

Dziwiła się swemu niedowierzaniu. Jeżeli katastrofa kosmolotu była dla niej wielkim wstrząsem, to wspomniane odkrycie — jeszcze większym, doznaniem nieomal metafizycznym. Bo czyż mogło być coś bardziej szokującego?

Starzec bez pośpiechu ciągnął swą opowieść, mając u swego boku wiernego słuchacza, który chłonął chciwie każde słowo, padające z jego ust.

— Helios nieopatrznie się zgodził, ulegając kaprysowi syna. Tak często postępują ziemscy rodzice, ci śmiertelni — kiwając się wyjaśniał. — Nie są zbyt rozsądni i pozwalają dziatwie na to, na co pozwalać jej nie powinni — ze szkodą dla niej i dla nich... — Zamilkł na chwilę, jakby chcąc przetrawić tę głęboką prawdę z zakresu stosunków między starszymi i młodszymi na tej planecie, a potem niezmącenie kontynuował: — Tak więc lekkomyślnie oddał mu rydwan na jeden dzień. Ale jakże ów dzień okazał się tragiczny, jakże bolesny dla wielu żyjących pod błękitnym niebem śmiertelników! Kiedy niedoświadczony Faeton znalazł się wreszcie na nieboskłonie, przeraził się nagle wysokości — ciągnął efektownie. — Przeląkł się i zwątpił w siebie. Zboczył ze szlaku niebiańskiego i utracił z oczu niewidzialny boski trakt, niebezpiecznie zbliżając się do ziemi. I doszło do tego, co najgorsze... — jak wytrawny aktor modulował głosem, nadając swej opowieści charakter tragicznego eposu. — Zapłonęły lasy — snuł katastrofalny wątek. — Żyzne pola zamieniły się w pustynie. Pożoga ogarnęła całe połacie zamieszkałej i dającej plony ziemi. Zapanowały rozpacz i lament...

Ni nie usłyszała dalszego ciągu tej zajmującej gawędy.

— Nie, tylko nie to! — wyjąkała ze zgrozą.

Zamarła z przerażenia. Nigdy w życiu nie była tak zatrwożona. Ostatkiem sił sięgnęła po broń i skierowała ją bez wahania w stronę rozpalonego ogniska — w panice pewna tego, że za chwilę będzie musiała jej użyć.

— Ty idioto, ty głupcze. Ty tumanie i matole! — szeptem obrzucała wojownika wyzwiskami.

Ponure widmo wynurzało się z ciemności, rozgarniając z hałasem krzewy i przedzierając się gwałtownie przez zarośla. Mu-ur, zawsze opanowany i trzeźwy, tym razem zachowywał się jak skończony dureń. Przez moment wydawało się Ni, że podporządkował się jakiejś nieznanej mocy i że wiedziony przez nią stał się niewolniczo posłusznym medium. Rozpaczliwie pojęła, że pewnie wkrótce i jej ten sam los będzie pisany.

— Cóż ty najlepszego zrobiłeś?! — wyrzuciła z siebie nieomal bezgłośnie, nieodparcie przeświadczona, że będzie musiała pozostawić w tym zagubionym leśnym wąwozie dwa zwęglone y-ockie trupy, jeśli nawet nie trzy.

Nie tylko ona struchlała. Przelękły starzec, który drapieżnie sięgnął po swój worek, zdołał się jednak w ułamku sekundy opanować. Gwałtownie się zerwał, z niedowierzaniem spoglądając na intruza i lustrując z uwagą jego postać.

— Ktoś ty? — niepewnie zawołał. — Swój czy obcy?

Wpadł mu zaraz w oczy jego niecodzienny strój i to pewnie sprawiło, że odetchnął z niewysłowioną ulgą. Surowy grymas znikł z jego twarzy. Chwilę tak niepewnie stał, spokorniał, aby wreszcie zgodnie ze świętym prawem gościnności wyciągnąć przed siebie rękę w geście zaproszenia.

— Pewnie żeście z drogi, witajcie! — wychrypiał.

Zachęcająco wskazał Mu-urowi wolne miejsce na powalonym pniu i strzelające iskrami ognisko.


eddie 2003-08-29 14:44:56


Trochę matematyki...

Jakoś nie przepadam za sztucznym podkręcaniem liczników wizyt, żeby wywołać wrażenie, iż ludzie walą do moich notatek tłumem — bo przecież i tak nikt rozsądny w to nie uwierzy. Natomiast od czasu do czasu chętnie odwołuję się do statystyk. Gemiusa mam na blogu od 26 stycznia 2003 r. Zajrzałem dzisiaj do tego serwisu, by zorientować się, jak jest. A jest tak: od wspomnianej styczniowej daty licząc mojego bloga odwiedzało 631 internautów, złożono 1547 wizyt, wyklikano stronę 3360 razy (odsłony). Nic dodać, nic ująć...


eddie 2003-08-30 17:01:30


Tym razem polityczny

Zebranie w małym miasteczku. Przemawia starszy mężczyzna:
— My to już się chyba tej Unii Europejskiej nie doczekamy, ale ta nasza młodzież to na pewno...
Na to wyrywa się jakiś staruszek z sali:
— A dobrze im tak, chuliganom!


eddie 2003-08-30 22:32:09