Kto w co wierzy...

Z rozdziału szóstego „Zdrady...”


— Zwierzę było jakieś dziwne i podejrzanie wielkie? — trochę za głośno myślał dociekliwy Urchita, gadając bardziej do siebie niż do osieroconego chłopaka. — I co dalej?!.. — nie krył już zaciekawienia. „Dzik!” — zakonotował sobie. Ścisnął dłonie, aby się opanować i aż zbielały mu nadgarstki.

— Mieliśmy wędrować na południe. Stary mówił, że może mnie doprowadzić aż do stolicy Hellady, do Aten, może do królewskiej Sparty, a może jeszcze dalej. Ponoć w Atenach ma własny dach nad głową; tak kiedyś rzucił mimochodem późnym wieczorem, zadzierając głowę i wpatrując się w gwiazdy. Jakby między nimi kryły się jakieś znaki dla niego. — Chłopak odkaszlnął. — Czasami... przychodziło mi na myśl, że jego prawdziwa sadyba jest tam, hen, na wysokościach, ponad ośnieżonymi szczytami, nawet wyżej niż sam Olimp, a nie tu.

Mi-ir odetchnął i uśmiechnął się kpiąco. Znowu poklepał kordialnie chłopca po ramieniu.

— Wyobraźnię masz bujną, nie ma co! — ostrożnie podsumował jego szczere wyznania. Skrycie liczył, że chłopak się obruszy.

Abihu spojrzał na niego niepewnie. Pokręcił przecząco głową.

— Eee... Co to, to nie. Nie zmyślam. Nie oszukiwałbym was. Gadam, co widzę. Stary jakby na kogoś czekał, ale nie z gór, ani nie z kotliny, od rzeki. Na kogoś z firmamentu niebieskiego. Kręciliśmy się w koło, wracając do tych samych miejsc. W dzień przyglądał się ziołom i trawom, mrucząc ich obce nazwy, ponoć takie, które wymyślili medycy Egiptu i Babilonu, lecz ich nie zbierał. Nocami zaś wysiadywał, wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, jakby ów oczekiwany gość, przybysz, miał wnet się pojawić. A potem nagle wyście nadeszli, to znaczy kobieta i wojownik... I on już zajął się tylko nimi — jakoś nie poplątały mu się te wyjaśnienia.

Mi-ir nadal uśmiechał się pod nosem, gryząc jakąś trawkę.

— I to cię tak zdziwiło, z tym przybyszem?!

Chłopak się zawahał. Nie wiedział, jak to wyrazić.

— Może i zdziwiło, a może i nie. Tak sobie teraz dumam, przemyśliwam, i dochodzę do przekonania, że on — naprawdę — na nikogo nie czekał, a jeżeli już, to na kogoś wyimaginowanego, z marzeń i ze snów; wszak mity biorą się z urojeń; wy — natomiast — jesteście namacalni, z krwi i kości.

— Aha. Ależ z ciebie bezbożnik — Mi-ir uznał, że w tym, co powiedział chłopiec, tkwią ziarna prawdy. — Rzeczywiście, jesteśmy z krwi i kości. — Wstał i przeciągnął się, nie przestając się uśmiechać. — Krótko mówiąc: stary, to wielki marzyciel?!

Abihu przytaknął.

— Ano. Ale to dobry człek i nikogo nie skrzywdzi.

— A w bóstwa już nie wierzysz?

Młokos miał gotową odpowiedź.

— Rodziciele mnie uczyli, że jest tylko jeden Bóg, który stworzył z niczego słońce, księżyc, gwiazdy i ziemię. Tak było i jest w ich religii. I że nie wolno czcić fałszywych bogów, ani wznosić im posągów. Grecy jednak wierzą inaczej, i Trakowie, i Persowie, i Medowie, i ponoć w Egipcie...

Nie podjął dyskusji. Siwobrody z pozoru był bez zarzutu, a przynajmniej takie czynił wrażenie na wszystkich po kolei, a najbardziej na olśnionej nim Ni. Sam mniemał inaczej, jednakże ze swoimi wątpliwościami nie miał zamiaru zdradzać się przed młodym Y-otem. Klasnął w dłonie, ukontentowany pogawędką. Zabrał złowione ryby.

— O powożeniu żelaznym rydwanem, cicho, sza!..

Chłopak uśmiechnął się przyjaźnie, a w jego oczach znowu pojawiły się żywe błyski.

— Możecie na mnie polegać — solennie zapewnił odchodzącego Urchitę.


eddie 2004-01-03 13:28:07


I kto z kim rozmawia...

Safona krzątała się przy obłożonym kamieniami palenisku, wokół którego snuł się słodkawy dym. Była pochłonięta złowionymi rybami. Błyskał w jej ręku ostry sztylet wojownika. Jej ukochany oderwał ją od tej roboty, odwołując ją na skraj obozowiska. Nóż polecił jej odłożyć. Wybrał osłonięty porośniętym wzgórkiem zakątek nad niskim w tym miejscu brzegiem strumienia. Tam kazał jej przysiąść obok siebie.

Przez dłuższą chwilę nie otwierał ust, nie wiedząc, od czego zacząć. Nie chciał, by źle odczytała jego intencje. Nurtowały go wątpliwości, czy nie rzuca się z motyką na słońce i czy prostolinijna y-ocka bogdanka podoła zadaniu, do którego zamierzał ją przekonać. Łamał sobie nad tym głowę.

Poczekał, aż dziewczyna opłucze sobie ręce w wodzie. Bezmyślnie strzepnął z rękawa czerwoną biedronkę.

— Czy byłabyś w stanie porwać się na coś bezprzykładnego — zagaił, niepewnie na nią zezując — co wymagałoby nie tylko sprytu, ale i umiejętności trzymania języka za zębami?

Nie namyślała się, potulnie skinęła głową i zaraz dziwnie spoważniała. Spojrzała na niego pytająco i zaczęła bawić się grubym warkoczem. Wyczytał z jej oczu, że jest gotowa na wszystko, czego tylko zapragnie jej pan i władca. Widocznie uczczona przez nią Artemida obiecała jej to, o co ją długo błagała, więc inne rzeczy były bez znaczenia.

— A, to dobrze — odchrząknął. — I nie zdradziłabyś się z tym przed nikim, nawet gdyby mieli cię przypiekać na ogniu lub grozili, że ci poderżną gardło? — ciągnął dalej, starając się przy tym nie zagalopować.

Znowu skinęła głową. Daleka była od jakichkolwiek protestów. Jego żądania były dla niej święte i nie mogła poddawać ich w wątpliwość.

— Prędzej skonam niż powiem — skwapliwie odrzekła. Zaglądała w jego chmurne oblicze, czekając na to, co jej jeszcze zdradzi.

— Widziałaś spłowiałą sakwę starca? — powolutku przechodził do meritum, dzieląc się z nią tym, co wykluło mu się w głowie. — Siwobrody nigdy z nią się nie rozstaje i trzyma ją przy sobie, kiedy udaje się na spoczynek. — Zatarł w zamyśleniu ręce. — Dziwne to! — Popadł w niejaką zadumę. — A przecież biedak nie ma w niej niczego cennego. Chyba, że... — na moment efektownie zawiesił głos. — Chyba, że coś przed nami ukrywa... — domyślił się ze zgrozą. Filował z ukosa na Safonę. — Chciałbym, żebyś to sprawdziła. Nie mogę wykluczyć tego, że nestor świętokradczo wszedł w posiadanie pewnej cennej rzeczy — cedził jak urchicki kapłan do naiwnych wiernych — która do niego nie należy, bowiem jest własnością bogów i pochodzi z niebios...

Przypuszczenie brzmiało prawdopodobnie, sformułował je dosyć przekonująco, choć zarazem oględnie — jednak dla dziewczyny, która oddała serce przybyszowi z gwiazd, nie to było najważniejsze. Miłowała go, a że była bystra, w lot pojęła, o co mu chodzi.

— Uczynię wszystko wedle twojego nakazu — oznajmiła bez wahania. — I przed nikim się nie zdradzę.

— Na to liczę — bardzo go uradowała tą obietnicą. Miał nadzieję, że nie rzuciła słów na wiatr.

Był blisko niej i nie chciała, by kończył tę rozmowę. Nie podrywała się, by wracać do roboty przy ognisku.

— A może jest jeszcze coś, o czym miałbyś ochotę opowiedzieć Safonie, swojej niewolnicy? — ośmieliła się go zapytać.

Kroczył krętymi drogami. Przez króciutką chwilę nęciło go pragnienie, by zignorować dzielącą ich przepaść i rzucić wszystko na jedną kartę. Zaraz jednak się opanował. Był zafajdanym kosmitą i nie mógł tego zmienić. Wychowana w szacunku dla tutejszych bóstw Ziemianka nie byłaby w stanie ogarnąć tego, co ze sobą przywlókł na Y-o, bagażu jego rutyny, doświadczenia i wiedzy.

— Nie czas na to — wybąkał ze zniechęceniem. — Może przyjdzie kiedyś pora... — westchnął, urywając podjętą myśl. Nie nadawała się jeszcze na jego powiernicę i zauszniczkę. Do prawdy o nim musiała dochodzić bez pośpiechu, krok po kroku, by ta nie zwaliła jej z nóg.

— Jako sobie życzysz — potulnie odrzekła i przysunęła się do Urchity. — Stary wstaje nocą — zaczęła dzielić się swymi obserwacjami. — Zwleka się z posłania i wypuszcza się poza koczowisko. Siada nad szemrzącym strumieniem lub sterczy nieruchomo, podpierając się kosturem, i długo patrzy w gwiazdy — zdradzała. — Czyta w nich, chociaż nie są pokrytym literami papirusem. A potem z cicha łka, jakby tam wysoko, ponad rozjaśnionymi przez blask księżyca ciemnymi chmurami, coś cennego i bliskiego sercu pozostawił. I jakby rozstał się z tym raz na zawsze.

— Płacze?! — ogarnęło go zdumienie. Pomimo dobrych chęci nie umiał sobie wyobrazić szlochającego nestora. Przypomniał sobie, co gadał o tym Abihu.

— Tak, ma oblicze zalane łzami. Później jednak wraca, pogodzony w duchu z tym, co się stało. Kładzie się i zapada w sen.

Właściwie nie powinno go było nic już zaskoczyć. Mimo to czuł się przejęty. To na swój sposób druzgoczące odkrycie nie pasowało do tego, co sobie dotąd zdołał poukładać w głowie. „Oczyszczenie!” — bezgłośnie wyszeptał do swoich myśli.

— A jak na to wpadłaś? — ciekawie zapytał.

Safona uśmiechnęła się z odrobiną melancholii, a może mu się tylko tak wydawało. Widocznie miała swoje kobiece tajemnice. Może tęskniła za bliskimi i krewnymi, których opuściła, idąc za wybranym? Tego akurat nie wiedział i jakoś dotąd nigdy go to nie zajmowało.

— Twoja luba śpi przytomnie — wyjawiła. — Jest czujna i budzi ją każdy podejrzany szelest. Przecież jest po to, żeby chronić umiłowanego. Przed wilkami, rosłym niedźwiedziem, złymi ludźmi...

— Dobrze wiedzieć — skwitował niespiesznie.

Podniósł się, pozwalając jej wrócić do przyniesionych ryb. Ni nadchodziła właśnie z mokrymi włosami i domyślił się, że brała kąpiel w dole strumienia. Stary dał jej kawałek ługu, który jako tako się pienił. W chwilę później pojawił się i sam siwobrody, niosący naręcze zeschłych ziół. Przyszła mu raptem do głowy błazeńska myśl, że pewnie tamten z ukrycia — niby nienasycony satyr — podglądał posągowo piękną Urchitkę. Wydało mu się to tak komiczne, że omal nie zarżał ze śmiechu. Później jednak gwałtem spoważniał. Ujrzał bowiem sunącą ku koczowisku urchicką maszynę.

— Gdzie ten podlec był? — rzucił ciekawskie pytanie. Nikt w tym gronie nie znał jednak odpowiedzi.


eddie 2004-01-05 10:40:08


ciąg dalszy bloga...